Zmarł Ewald Cebula

Wczoraj w Świętochłowicach odbył się pogrzeb Ewalda Cebuli - jednej z najbardziej zapomnianych i zarazem najbarwniejszych postaci w historii polskiego futbolu. Miał 87 lat.

Pochodził z sąsiednich Świętochłowic, był wychowankiem tamtejszego Śląska. Przed wojną to była solidna drużyna, która przez dwa sezony grała nawet w ekstraklasie. W 1936 roku Śląsk z Cebulą w składzie spadł z ligi. Nastolatek wpadł jednak w oko Pawłowi Lubinie, ówczesnemu kapitanowi związkowemu katowickiego OZPN. Starsi kibice na Śląsku do dziś wspominają mecz na stadionie im. marszałka Hindenburga w Beuthen (obecnie stadion Polonii w Bytomiu), gdzie reprezentacja Śląska Polskiego pokonała 4:2 Śląsk Niemiecki (26 grudnia 1937 roku). Jednego z goli zdobył Cebula.

W czerwcu 1939 roku Cebula zadebiutował w reprezentacji na stadionie Wojska Polskiego w remisowym meczu ze Szwajcarami. Zagrał też w ostatnim przedwojennym meczu reprezentacji. Było to jedno z najświetniejszych zwycięstw biało-czerwonych: 28 sierpnia Polska pokonała w Warszawie wicemistrzów świata Węgrów 4:2. - Bez świętowania, szybko wróciłem z meczu pociągiem. Lada moment miała wybuchnąć wojna - opowiadał pan Ewald.

Na zgrupowaniu w Berlinie

Po kampanii wrześniowej na Śląsku nadal wolno było grać w piłkę. Rząd RP na uchodźstwie zalecił, by Ślązacy "dla zachowania substancji narodowej" podpisywali niemieckie listy narodowościowe. Ślązacy nadal grali więc w swoich klubach, które funkcjonowały pod zmienionymi nazwami: Cebula był teraz piłkarzem Turn und Sportverein Schwientochlowitz. Na meczach tzw. śląskiej gau-ligi zdarzały się awantury; kibice ze Świętochłowic nienawidzili się zwłaszcza z fanami 1.FC Kattowitz. - Na naszych meczach stadion był pełny. Po zwycięskich meczach przy dźwiękach orkiestry, w szpalerze ludzi szliśmy na obiad do restauracji Fliegela.

Kiedyś, po wysoko przegranym meczu piłkarze Śląska zastali zamknięte drzwi i kartkę z napisem: "dla mamlasów nie ma golonków. Grać nie umiecie, jeść nie będziecie".

Cebulą zainteresował się nawet Sepp Herberger, selekcjoner Niemiec! W "Kattowitzer Zeitung" można wyczytać, że powołał go na zgrupowanie do Berlina. Do debiutu jednak nie doszło.

Człowiek Andersa

W 1942 roku Cebulę wcielono do Wehrmachtu. Służył we Francji, potem trafił do Włoch, gdzie zdezerterował i zgłosił się do armii Andersa. Grał tam w drużynie polskiego korpusu i szybko skaperowali go działacze klubu Unione Sportiva Anconanitana. Wkrótce niewiele brakowało, a byłby pierwszym Polakiem w Serie A - dostał propozycję od samego Lazio! Rzymski klub był gotowy na wszystkie jego warunki, ale Cebula się nie zdecydował. - Bałem się, że już nigdy nie zobaczę rodziny. Na Śląsku zostawiłem przecież żonę i dziecko.

Po powrocie na Śląsk, jako "andersowiec" miał kłopoty z UB. Kiedy ubecy spytali Wiktora Markiefkę, co by zrobił, gdyby zamknęli Cebulę, przodownik pracy, poseł i kibic Ruchu zerwał się i zaczął grozić im rewolwerem. - Cebuli nie tkniecie! - krzyczał.

W 1948 roku Cebula musiał zmienić imię na Edward, bo dla komunistów Ewald brzmiało zbyt z niemiecka.

Żony były zadowolone

Po wojnie jeszcze przez dwa lata grał w Śląsku. Przeszedł do Ruchu i znalazł się w składzie na pierwszy powojenny pierwszoligowy mecz "niebieskich" w marcu 1948 z Garbarnią Kraków.

- Klubu nie stać było na hotele, więc przed ważnymi meczami ostatnią noc spędzaliśmy razem w klubowej kawiarence na Cichej. Nocowaliśmy w niej na łóżkach polowych. Po meczach chodziliśmy do kasyna Huty Batory na tańce i śpiewy. Wszyscy piłkarze szli do pracy, a dopiero potem trenowali. Większość z moich kolegów robiła w Hucie Batory, ja byłem zatrudniony w Zakładach Koksowniczych "Hajduki". Żony były zadowolone, że gramy, bo jeden z działaczy załatwił jajka, ser, masło. Pamiętam, jak jeden z moich znajomych zaprosił nas na mecz do jednej z podkieleckich wsi. Za występ dostaliśmy gęsi - opowiadał Cebula.

W 1952 roku pojechał z reprezentacją na olimpiadę do Helsinek, choć miał już 35 lat. Sukcesów nie było. Polska ekipa była tak biedna, że strzygli się nawzajem z Gerardem Cieślikiem, żeby zaoszczędzić na fryzjerze. Między pierwszym i ostatnim meczem Cebuli w reprezentacji minęło ponad 13 lat.

Pomógł znajomy szewc

Ruch pożegnał się z nim w sposób, na jaki nie zasłużył. Chorzowski klub oficjalnie nazywał się od 1949 do 1955 roku Unia, a jej prezesem był wówczas Mieczysław Kołodziej, dyrektor chorzowskich Zakładów Azotowych. Pewnego razu wezwał Cebulę do gabinetu. - Stwierdził, że Ruch jest duży, a przyzakładowy KS Azoty mały. A powinno być odwrotnie. Zaproponował tworzenie wielkich Azotów - opowiadał Cebula.

- Ręki do upadku Ruchu nie przyłożę - powiedział wtedy Cebula i po kilku dniach dostał wymówienie. Dopiero w 2000 roku z okazji 80-lecia Ruchu został odznaczony medalem "Zasłużony dla miasta Chorzowa".

Po zakończeniu kariery piłkarza był asystentem trenera Forysia, gdy w 1957 roku reprezentacja Polski odniosła sensacyjne zwycięstwo nad ZSRR na Stadionie Śląskim. To Cebula namówił Forysia, aby powołał Cieślika. W czasie meczu okazało się też, że kołki w butach Polaków są za słabe. Cebula posłał po znajomego szewca, który w przerwie meczu naprawiał buty...

Ostatnio na mecze Ruchu chodził już bardzo rzadko. Z dwóch powodów. - Po pierwsze: zauważyłem, że przynoszę im pecha. Kiedy jestem na stadionie, to piłkarze Ruchu przegrywają. Po drugie: trochę się boję. Tylu chuliganów teraz na stadionach, że można oberwać w każdej chwili...