Następnego Riquelme nie będzie. Ten gatunek wymarł

Louis van Gaal powiedział mu, że "z piłką przy nodze jest najlepszy na świecie, ale gdy jej nie ma, cały zespół gra w dziesiątkę". Pisarz Juan Sasturain stwierdził, że "oglądanie go na boisku ubogaca ducha oraz duszę bardziej, aniżeli czytanie literatury". Za to dziennikarz Horacio Pagani nazwał go "drugim po Anglikach odkrywcą futbolu". Te cytaty najlepiej oddają osobę Juana Romana Riquelme. Piłkarza genialnego, ale jednocześnie niepokornego, nieposłusznego, wymagającego umieszczenia go w centrum wszelkich działań. Właśnie pożegnał się z piłką nożną.

Jego kariera naznaczona jest przez konflikty. Van Gaal w ogóle go w Barcelonie nie chciał. Powiedział o tym Riquelme prosto w twarz. Argentyńczyk docenił jego szczerość, ale oczywiście zadowolony nie był. W wieku 24 lat opuścił ojczyznę i miał podbijać Europę. Ale czy on, urodzony ofensywny pomocnik, klasyczna dziesiątka, mógł to zrobić siedząc na ławce lub występując na lewym skrzydle? Jednak narzekanie nawet nie wchodziło w grę. Mógł uczyć się na błędach innych. Rivaldo, zdobywca Złotej Piłki w 1999 roku, znajdował się w podobnej sytuacji - poprosił Holendra o przesunięcie go z lewej strony do środka, za napastników. Van Gaal stwierdził "dobrze, to twoja decyzja". I Rivaldo usiadł na ławce.

Można podejrzewać, że ze strony van Gaala była to zwykła rozgrywka polityczna; pokazywał swoim szefom, co sądzi o kupowaniu piłkarzy wbrew jego woli. Riquelme padł ofiarą tej wojenki. Po odejściu przyznał, że "w Barcelonie działy się bardzo dziwne rzeczy". Stracił rok swojej kariery. Nawet po latach w informacji o zakończeniu przez niego kariery na oficjalnej stronie Barcelony napisano, że "Riquelme nie umiał dostosować się do twardych wymagań van Gaala oraz Radomira Anticia". Pewnie dlatego nie dał rady w Barcelonie. Nie u van Gaala, celebrującego zespół, a nie jednostki.

Bóg na prowincji

W Katalonii pogodzono się z tym, że jego transfer nie wypalił. Oddano go do Villarrealu. Na prowincji - klub po raz pierwszy zagrał w Primera Division w 1998 roku! - odnalazł się wspaniale. W Barcelonie był jednym z wielu; w Villarrealu jedynym w swoim rodzaju. Wygrane Puchary Intertoto, półfinał Pucharu UEFA i półfinał Ligi Mistrzów - to wszystko osiągnął w pierwsze trzy sezony. Dorobił się statusu "pół Boga". Chuchano na niego i dmuchano. Był nietykalny. Zyskał władzę absolutną, jego występki ignorowano. Kiedyś kazano mu przyjechać pół godziny przed treningiem, by popracował z fizjoterapeutą nad kontuzją. Co zrobił? Spóźnił się o 20 minut, zignorował fizjoterapeutę i zaczął ostentacyjnie czyścić buty. Sytuacja powtórzyła się trzy dni później. Trener chciał go ukarać, więc Riquelme zadzwonił do władz klubu. Niedługo potem trener wyleciał. Prawdziwy pokaz siły.

Ale w końcu miarka się przebrała. Poleciał do Argentyny ze względu na narodziny syna - za pozwolenie nawet nie podziękował - a po powrocie stwierdził, że nie chce mu się trenować. To nie była pierwsza taka sytuacja; czasem mówił o tym otwarcie, czasem symulował kontuzje. Jednak właśnie wtedy Manuel Pellegrini zdenerwował się nie na żarty. Podobnie postąpił prezydent Fernando Roig - "będzie słuchał innych i wypełniał swoje obowiązki, albo będzie miał do czynienia ze mną". Koledzy z szatni już wcześniej mieli go dość. Riquelme stawiał wymagania co do poziomu napompowania piłek, czasem podczas odpraw Pellegriniego słuchał sobie muzyki. Po co miał słuchać trenera, skoro i tak pełnił funkcję dyrygenta i Villarreal grał tak, jak on chciał?

Ze wszystkich wypowiedzi o nim rysuje się obraz trudnego, bardzo zamkniętego w sobie człowieka, którego trzeba umieścić w centrum wszelkich działań i cały czas przekonywać o jego wielkości. I nie zawsze nawet to wystarcza. Kłopoty mogą zacząć się w każdej chwili. Czasem nawet w środku meczu.

Najgorszy moment w karierze? Villarreal w pierwszym półfinale Ligi Mistrzów przegrał z Arsenalem 0-1. Przez cały rewanż "Żółta Łódź Podwodna" znacznie przeważała i marnowała kolejne okazje. Ale w 89. minucie Gael Clichy sfaulował Jose Mariego we własnym polu karnym. Do jedenastki podszedł oczywiście Juan Roman Riquelme. Wystarczyło, że pokona Jensa Lehmanna, by doprowadzić do dogrywki, przedłużyć nadzieje na awans do finału Ligi Mistrzów. Jednak Riquelme już przed uderzeniem wyglądał na człowieka pozbawionego wiary w siebie. Jego wyraz twarzy mówił więcej niż tysiąc słów. Strzelił słabo, w środek i Lehmann obronił jego strzał. Szansa została zaprzepaszczona.

 

(karny od 4:40)

Dzień przed meczem spotkał się z Sir Alexem Fergusonem. Riquelme potem zapytał prezydenta, czy pozwoliłby mu odejść do Manchesteru United. - Sprzedałbym wszystkich, ale nie ciebie - usłyszał i podziękował Szkotowi za zainteresowanie. Ale po sezonie 2005/06 zaczął grać coraz gorzej, aż wrócił do Argentyny. Te dwa lata symboliczny okres; kariery kończyli wtedy Zinedine Zidane czy Dennis Bergkamp, a po Złotą Piłkę sięgnął Ricardo Kaka - unowocześniona wersja Riquelme, szybsza, bardziej dynamiczna. Znak zmian zachodzących w futbolu.

Riquelme, najstarszy z dziesięciorga rodzeństwa, podkreśla, że rodzice przekazali mu takie wartości jak "wysiłek, praca i szczerość". Początków nie miał łatwych. W wieku 10 lat w Platense uznano go za zbyt kruchego, by mógł zostać piłkarzem. Trafił więc do Argentinos Juniors. I na treningi wstawał o 6:30, dojazd w jedną stronę zajmował mu dwie godziny. Jego ojciec był bardzo krytyczny co do jego występów. Zawsze udzielał mu wskazówek, poprawiał go, nie chwalił nawet za dobrą grę. Dopiero po latach wyznał Juanowi Romanowi, dlaczego tak postępował. Riquelme chwalili wszyscy, a samozachwyt to najgorsze, co może spotkać piłkarza. Dbał o to, by nie zachwiać proporcji - Dzisiaj to rozumiem i doceniam. Jestem kim jestem właśnie dzięki niemu - twierdzi Riquelme. Inna sprawa, że ojciec, lider lokalnego gangu zamieszany w nielegalne zakłady, miał go bić. Trenerzy Argentinos widywali siniaki na jego ciele.

Większy od Maradony

Europa bardzo krótko mogła obserwować Riquelme. Spędził w niej tylko pięć sezonów. Argentyńczyk stał się legendą Boki Juniors. Został uznany najlepszym piłkarzem w historii klubu; kibice docenili go bardziej niż nawet Diego Maradonę. W końcu zdobył 11 mistrzostw, 3 razy wygrywał Copę Libertadores, wygrał również Puchar Interkontynentalny. To z nim związany jest okres największej świetności Boki. Początkowo w ogóle nie planował wyjazdu ze swojego kraju. Jednak poczuł się niedoceniany. Gdy został mu rok do końca kontraktu, zaoferowano mu nową umowę. Ale pensję uznał za zbyt niską, nieodpowiadającą jego roli w zespole. I odszedł, by klub cokolwiek na nim zarobił. Wpływ na jego decyzję miało też porwanie jego brata, Cristiana. Rodzina zapłaciła okup. Ale związku z Bocą nigdy nie stracił. Wyznał, że zawsze gdy widział innego piłkarza "Xeneizes" grającego z dziesiątką na plecach czuł, jakby ten numer był pożyczony właśnie od niego.

Oczywiście w Argentynie również kłócił się z trenerami. Z Oscarem Tabarazem popadł w konflikt podczas przeciągających się negocjacji z Barceloną. Na kilka dni przez "Superklasykiem" z River Plate doznał kontuzji. Ale zupełnie zignorował fizjoterapeutów. W meczu nie zagrał, Boca została upokorzona na własnym boisku i przegrała 0-3. Za najlepszego trenera, z jakim kiedykolwiek współpracował, uznał Carlosa Bianchiego. Podczas gdy argentyńczycy dzielą się na "menottistów" oraz "bilardistów" (od Cesara Luisa Menottiego i Carlosa Bilardo, trenerów zwycięskich Argentyn z mistrzostw świata w 1978 i 1986 roku), on sam uważa się za "bianchistę".

Problem w tym, że Riquelme grał tylko na jednym mundialu. W 2006 roku Argentyna miała bardzo mocną ekipę. W ćwierćfinale z Niemcami prowadziła 1-0. Riquelme został zdjęty w 72. minucie, w jego miejsce wszedł Esteban Cambiasso. Jose Pekerman chciał bronić wyniku. Ale Niemcy wyrównali i wygrali po rzutach karnych. Decydującej jedenastki nie strzelił Cambiasso. Pekermanowi do dziś Argentyńczycy nie potrafią wybaczyć tej zmiany. Wcześniejsze fantastyczne występy zostały zaprzepaszczone. Riquelme został najlepszym asystentem turnieju z czterema takimi podaniami. Bramka z Serbią (6-0) była majstersztykiem. Akcja składała się z 26 podań. W jej centrum znajdował się nie kto inny, jak Riquelme.

 

W 2002 roku Riquelme nie znalazł uznania w oczach Marcelo Bielsy. Nic w tym dziwnego. Bielsa to propagator futbolu dynamicznego, do swojej ekipy szuka atletów. Riquelme to zupełne przeciwieństwo. Z gry u Diego Maradony zrezygnował sam. Gdy ogłaszał swoją decyzję, mówił o kodeksie etycznym, wygłaszanych wartościach. Ale nazwisko Maradony nie padło ani razu. Podobno był wściekły na to, że o braku powołania na sparing z Francją dowiedział się od mediów, a nie od selekcjonera. I karierę reprezentacyjną zakończył już w wieku 28 lat.

Piłkarską miał zakończyć już w 2012 roku po porażce w finale Copa Libertadores z Corinthians. Piłka nie miała mu już nic do zaoferowania. Po prostu nagle przestał grać. Wrócił dopiero po ośmiu miesiącach. W międzyczasie w Boce zmienił się trener. Nielubianego przez niego Julio Falconiego zmienił... Carlos Bianchi. Przypadek? Na ostatnie pół roku wrócił do drugoligowego Argentinos Juniors, swojego pierwszego klubu. Danego po powrocie słowa dotrzymał - Argentinos wróciło do pierwszej ligi. Ale w niej będzie zmuszone radzić sobie bez niego.

Symbol zmian

O niewielu piłkarzach można powiedzieć, by aż tak uzależniali od siebie drużynę. "Artysta" to idealne słowo oddające styl Riquelme. Czyli niespieszne ruchy, po kilka kontaktów z piłką z olbrzymią gracją, elegancją. Wszystko po to, by nagle zaskoczyć rywala zabójczym podaniem. Od zawsze narzekano, że gra za wolno. A przecież od początku XXI w. futbol przyspieszył jeszcze bardziej. Na najwyższym poziomie nie ma już miejsca na piłkarza tak jednowymiarowego, niezainteresowanego grą bez piłki.

 

Emerytura Riquelme pokazuje również, jak zmieniła się rola numeru 10, w zamyśle centralnej postaci zespołu. Romantycy w piłkarzu o tym numerze postrzegają artystę, zawodnika zdolnego do genialnych zagrań, takich jak Diego Maradona, Rui Costa, Rivaldo czy Zinedine Zidane. Ale dziś Mario Goetze, Mesut Oezil, James Rodriguez czy David Silva grają zupełnie inaczej. Nie są sztywno przywiązani do środka boiska. Bo tam jest za mało miejsca - muszą je sobie wywalczyć, szukać na skrzydłach, są w nieustannym ruchu. Upodobnili się do innych.

Takiego piłkarza jak Juan Roman Riquelme prawdopodobnie już nie zobaczymy. To być może ostatni przedstawiciel swojego gatunku. Ewolucja futbolu zabiła ten typ gracza.

Diego Costa? Nie tylko jemu odbiło. Zobacz piłkarskie "stemple" [WIDEO]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.