Po pierwszych meczach półfinałowych LM: Dalecy krewni

Pierwsze mecze półfinału Champions League potwierdziły, że futbol włoski jest dla wybrańców. A reszta fanów? Skazana jest na modły, by 28 maja na Old Trafford w finale nie doszło do czegoś podobnego jak to, co stało się w środę na San Siro - pisze Dariusz Wołowski.

Czy taki mecz jak bezbramkowe derby Mediolanu może bawić i emocjonować miliony kibiców na świecie? Raczej nie. Walka wręcz, wyrachowanie taktyczne prowadzą do tego, że maestria widowisk z udziałem klubów Serie A nie jest łatwo przyswajalna dla ogółu. Mecz Milan - Inter nie był antyfutbolem tylko dla ludzi ślepo zakochanych we włoskiej piłce. Inni nie mogą pojąć, jak przy udziale takiej liczby megagwiazd, które wybiegły na San Siro, może dojść do widowiska, które nie ma nic wspólnego ze sztuką.

Nesta, Maldini, Rui Costa, Seedorf, Szewczenko, Rivaldo, Redondo to piłkarze zatrudnieni dziś w Milanie i prowadzeni przez Carlo Ancelottiego - jednego z tych, którzy wraz z Gullitem, van Bastenem i Rijkaardem olśniewał Europę w latach 90. Tamten Milan grał tak, że nie trzeba było być koneserem piłki włoskiej, żeby podrywać się z miejsc nawet przed telewizorem. Dziś Ancelotti pracuje z piłkarzami, którym trudno odmówić geniuszu, ale jego wielcy aktorzy grają zbyt często małe spektakle. Jak ten na San Siro z Interem.

Trzy drużyny z Włoch dały w pierwszych meczach pokaz antyfutbolu. Juventus w stopniu najmniejszym, choć miał ku temu powody największe - jego rywalem był przecież Real - synonim ofensywy, kreacji, polotu. Ale i trener Marcello Lippi, choć Juve gra w Serie A najpiękniej, stwierdził niedawno, że w piłkę nie gra się po to, żeby się podobać.

Trzy kluby z Serie A w półfinale potwierdzają jego słowa, ale czwarty - Real - im przeczy. Bo w piłce wszystko, co hiszpańskie, powstało chyba po to, żeby przeczyć temu, co włoskie. Na pierwszy rzut oka futbol z Półwyspu Iberyjskiego i ten z Apenińskiego są nawet krewniakami o podobnej technice i temperamencie, ale przyglądając się meczom Realu, Barcelony, Valencii oraz Juventusu, Interu i Milanu widać znacznie więcej różnic niż podobieństw.

W Hiszpanii ofensywa jest naturalnym sposobem rozumienia i przeżywania gry. Kreowanie, tworzenie jest w cenie, liczba ofensywnych schematów - duża, a każdy piłkarz wkłada w nie coś swojego. Jeśli nie wkłada, znaczy jest słaby. Broni się za to z musu, jakby nie po to, żeby nie stracić gola, tylko po to, żeby odebrać piłkę - i wciąż się nią cieszyć.

We Włoszech przeszkadzanie przeciwnikowi, czyhanie na jego błędy i wszelkie dozwolone czy niedozwolone przejawy sprytu to podstawy piłkarskiego rzemiosła. Atak pozycyjny jest koniecznością, kontra - żywiołem.

W Hiszpanii skłonność piłkarzy do niekonwencjonalnych zagrań jest większa i akceptacja trenerów dla ich skutków także. To, co w Primera Division uchodzi za przejaw polotu, w Serie A jest przykładem lekkomyślności.

Piłkarze włoscy uchodzą za minimalistów. Wynik 1:0 jest ich ulubionym. Gdy prowadzą, natychmiast zasypiają pod własną bramką. Tylko że to sen pozorny. W rzeczywistości odbywa się tam ciężka praca. W Hiszpanii, jeśli można, trzeba wygrać 7:0. Jeden gol, choć da te same trzy punkty, to za mało.

We Włoszech gra się na skróconym polu gry. Linia obrony odsuwa się od pola karnego, tak by gra toczyła się na 40-metrowym pasie w środku boiska. Zgromadzenie 20 piłkarzy na tak małym obszarze sprawia, że nawet najwięksi wirtuozi mają kłopoty z przyjęciem piłki, a na jej rozegranie nie ma chwili namysłu. Wygranie pojedynku indywidualnego to nie jest sprawa kluczowa, bo kolejny obrońca wyrasta jak spod ziemi.

W Hiszpanii do gry wykorzystuje się całe boisko. Piłkarze mają więcej czasu i miejsca, choć biegają nie mniej niż we Włoszech. Pojedynki indywidualne to klucz do sukcesu. Taki Luis Figo rzadko pozbywa się piłki natychmiast i niemal każdy gracz Realu czy Barcelony ma prawo ją trzymać.

W Serie A gra się często bez skrzydłowych. Dośrodkowań jest nie za wiele, bo też pod bramką przewaga broniących nad atakującymi jest za duża. Dlatego w Serie A od napastnika wymaga się bardzo wysokiej skuteczności. Gdy zmarnuje jedną szansę, druga może się nie zdarzyć. W Hiszpanii skrzydłowi to koła zamachowe ciągnące grę pod przeciwne pole karne. Dobra gra na bokach pozwala stworzyć napastnikom wiele sytuacji podbramkowych. Nawet przy nie najwyższej skuteczności pada sporo goli, a presja nie przeszywa strzelców do szpiku kości.

We Włoszech trenerzy pełnią rolę gwiazd. W ich głowach powstaje plan na grę, schematy, do których dopasowują wykonawców. W Hiszpanii zadaniem trenera jest znalezienie taktyki, która w największym stopniu pozwala wykorzystać indywidualne możliwości piłkarzy. W skrócie: w Serie A gracze są po to, by wykonać zadanie, w Hiszpanii to zadanie jest określane tak, by pasowało do graczy. Vicente del Bosque przyznaje czasem, że jego podstawowym zadaniem jest nie przeszkadzać piłkarzom Realu.

Wciśnięci w taktyczne gorsety piłkarze ligi włoskiej wyglądają czasem, jakby męczyli się na boisku. I często męczą kibica. Są mecze, w których cała konstelacja gwiazd nie potrafi zaskoczyć lub olśnić - jak przedwczoraj w Mediolanie. W Serie A liczy się praca, konsekwencja i punkty. Radość z gry to radość zwyciężania. W Hiszpanii ktoś, kto się na boisku męczy, jest mało kreatywny i efektywny. Swoboda, rozmach to jest tamtejsza droga do sukcesów. I to droga równie dobra, bo o ile w tym sezonie w półfinale Champions League są trzy kluby z Włoch, o tyle trzy lata temu mieliśmy trzy kluby z Hiszpanii, a potem jeszcze finał Real - Valencia.

Wygląda więc na to, że krewniaków różni wszystko, łączą tylko sukcesy. I jedni, i drudzy mają na nie swój pomysł, w realizacji którego wykazują jednak podobny upór.

Copyright © Agora SA