Zdzisław Ambroziak: Handel

Sportowe strony gazet coraz bardziej przypominają notowania giełdowe: transfery, przelewy, gwarancje, cesje, budżety, amortyzacje - wszystko to brzmi jak maklerskie doniesienia z parkietu.

Bez znajomości tych biznesowych terminów nie ma sensu zbliżać się do sportowego stadionu, gdzie kwitnie handel. Liczą się podaż i popyt, ekonomia i rynek. Wartości klubów i zawodników zmieniają się nieustannie, jak kursy walut.

Hurtownicy obracają drużynami, spółkami, stadionami, a nawet całymi kawałkami wielkich miast. Bessa jest widoczna gołym okiem, ceny niby spadają, a mimo to nabywców wciąż brak. Najbystrzejsi - jak prezes Janusz Romanowski z partnerami - już zmieniają koncepcje działalności swoich spółek, pozbywając się nie tylko klubu - warszawskiej Polonii, ale w ogóle odchodząc od futbolowego interesu.

Inni, nie tak zdolni, jak prezes Pol-Motu Andrzej Zarajczyk i prezes Legii Edward Trylnik, gonią koniec własnego ogona. Z jednej strony - oficjalny optymizm, "nie jesteśmy bankrutami", i deklaracje o rychłym przezwyciężeniu problemów finansowych, z drugiej zaś - dramatyczne apele: "niech ktoś to kupi!". Ktokolwiek, za cokolwiek, ze stratą, byle pozbyć się całego tego pasztetu przy Łazienkowskiej, długów i kłopotów.

Ludzie tego kalibru i z tego rodzaju mentalnością jak dwóch prezesów nie zasługiwaliby na wzmiankę, gdyby nie krzywdy, które wyrządzają potencjalnym, prawdziwym warszawskim kibicom piłkarskim. Marnują ich marzenia, nie dostrzegają w nich najcenniejszego kapitału, najważniejszego atutu, przy którego pomocy można wiele wygrać, wiele stworzyć. Najgorsze zaś jest to, że nie są i nie będą w stanie tego zrozumieć. Aż szkoda, że to nie do nich, tylko do dziennikarzy adresowane są listy od tych wszystkich warszawiaków (i nie tylko), którzy na stadion Legii nie przychodzą z całymi rodzinami zwyczajnie ze strachu. To ci nieobecni mogliby być alternatywą, gdyby szanowni prezesi zdołali ich dostrzec, wydobyć z cienia, przekonać.

W detalu retoryka zmienia się w zależności od kwoty. Ten sam piłkarz z dumą mówi o rekordowych transferach w chwilach glorii albo żali się: "Handlowano mną jak workiem kartofli" - gdy karta się odwróci i nabywca daje niewiele.

Przykładów tego rodzaju są całe tuziny, nazwiska nie mają znaczenia, liczy się mechanizm, przygnębiająco kupiecki, bazarowy, geszefciarski.

Chcę być dobrze zrozumiany. Pieniądze rządzą futbolem na całym świecie, nie tylko u nas. Nie tylko u nas piłkarze piją wódkę i prowadzą rozrywkowy tryb życia. Trudno wymagać od nich, by zachowywali się jak panienki z dobrych domów, to samo dotyczy działaczy. Czym innym jest jednak smutny, choć malowniczy koniec kariery Paula Gascoigne gdzieś w Chinach, czym innym natomiast dość żałosne wspominki Wojciecha Kowalczyka. Zmienia się kaliber zdarzeń, skala dokonań, również skala powszechnego oddziaływania. Łzy Gazzy podczas mundialu we Włoszech w 1990 roku przeszły do historii futbolu. Czym w historii futbolu zaznaczył swoją obecność Kowalczyk?

Silvio Berlusconi, by podać przykład pierwszy z brzegu, też nie zakonnik surowej reguły, a w interesach i w polityce prawdziwy rekin, był jednak uwielbiany przez kibiców AC Milan po prostu dlatego, że ręka mu nie drżała przy podpisywaniu ważnych czeków.

Za co warszawiacy mają kochać Zarajczyka z Trylnikiem? Za sztamę z Bosmanem?

Te pytania są oczywiście retoryczne, tendencyjne. Stawiam je, bo pokazują różnicę pomiędzy podrzędnym bazarem, jaki mamy na co dzień, i wielkim luksusowym supermarketem, jak choćby londyński Harrods, do jakiego tęsknimy. Mój doświadczony znajomy powiada, że jak się już puścić, to lepiej z księżniczką niż z byle lafiryndą. Moralnie jest to naganne, ale za to jakie sugestywne...

Zdzisław Ambroziak

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.