Wszyscy się biją, a Bundesliga to wykorzystała. "Futbol, kiełbasa i piwo"

Gdzie wszyscy się bili, tam Bundesliga skorzystała. Jeszcze przez miesiąc nie będzie mieć konkurencji z Premier League, La Ligi ani Serie A. Niemiecki futbol wcale nie dokonał jakichś organizacyjnych cudów. Wystarczyło być normalnym, działać i kopnąć prosto, gdy rząd - opanowując epidemię - wystawił piłkę do pustej bramki.

Jeśli dopiero zaczynacie bardzo intensywną przygodę z Bundesligą – choć nie chce się w to wierzyć po trójce z Borussii, rekordach Lewandowskiego, transferze Piątka i tylu wcześniejszych polskich karierach w tej lidze - to bądźcie ostrożni. Nie dajcie sobie wmówić, że Bundesliga wróciła tak gładko, bo wszystko jest tu zapięte na ostatni guzik i bez kantów. Że to liga gospodarnych nudziarzy, myślących tylko o tym, czy są solidarni i czy mercedes im się błyszczy, liga działaczy o nieposzlakowanej uczciwości, prezesów ręka w rękę budujących wspaniały świat. Nie, nie taką ją na co dzień znamy i kochamy.

To jest liga pełna krwistych cytatów, ludzkich słabości, synów marnotrawnych. Liga w której oprócz wzorcowych przedsiębiorstw są też spółki zarządzane według teorii chaosu. Liga, która w XXI wieku widziała już, jak Borussia Dortmund prawie zbankrutowała, jak szef Borussii Hans Joachim Watzke publicznie flekował – naprawdę, trudno to inaczej nazwać, zresztą przepraszał za to po latach – właściciela Hoffenheim Dietmara Hoppa, jak Hamburger SV zmarnował wszystkie szanse, by być drugim Bayernem, jak Schalke ledwo zipało po szaleństwie transferowym za Felixa Magatha i jak nie wyciągnęło wniosków, bo obecny kryzys, gdyby potrwał dłużej, mógłby ten klub zepchnąć w przepaść jako pierwszy. Liga, w której gospodarny i solidarny Bayern Monachium został swego czasu przyłapany na tym, że podpisał pod stołem kontrakt telewizyjny na lepszych warunkach niż reszta ligi. A z trzech najsłynniejszych prezesów Bayernu w XXI wieku jeden, Uli Hoeness, siedział za kiwanie fiskusa, drugi – Karl Heinz Rummenigge - miał sprawę za nieoclenie zegarka, który dostał od szejków z Kataru, a trzeci – Franz Beckenbauer – jest w samym centrum afery korupcyjnej, związanej z organizacją mundialu 2006. A ta afera bardzo mocno nadwyrężyła pozycję trzech ostatnich szefów niemieckiej federacji piłkarskiej.

Zobacz wideo Bundesliga wraca do gry. "Pierwsze mecze nie będą wyglądały najlepiej"

Bundesliga też ma grzeszników, głupków i leni. Ale problemów z nimi nie zamiata pod dywan

Można powiedzieć: samo życie. „Futbol taki, jakim miał być” – to jest slogan, jakim się niedawno reklamowała Bundesliga. Nic dodać, nic ująć. Nie to jest siłą Bundesligi, że nie ma tam grzeszników, głupków i leni, tylko że problemów wywołanych przez takich ludzi nie zamiata się pod dywan. Nie to jest siłą, że prezesi się tam nie kłócą, albo czegoś nie chlapną, ale że mimo tego potrafią potem siąść razem do stołu i coś wynegocjować. Nie to jest siłą tej ligi, że nie pozwoliła futbolu zamienić w produkt, bo pozwoliła. Tylko dba, żeby ten produkt był nadal dostępny dla tej samej klienteli co zawsze. W przystępnych cenach, z zachowaniem generalnej zasady – choć z dopuszczeniem wyjątków – że klub musi być zawsze kontrolowany przez udziałowców, a nie inwestorów. Mają tam futbol oparty o dobrą umowę społeczną, z dialogiem między stronami. Futbol bez przeżyć ekstremalnych. Dziś niemiecki futbol nie ma tylu miliardów dochodu co Premier League, i pewnie nigdy nie będzie miał. Ale też nigdy nie był chorym człowiekiem europejskiej piłki, jak angielski futbol w drugiej połowie lat 80.

Angielskie stadiony, zanim stały się multipleksami, do których bilet kosztuje tak dużo, że klasa robotnicza zaczyna odpadać z wyścigu, były najbardziej zapuszczonymi stadionami zachodniej Europy, cuchnącymi moczem skorupami, na których ginęli ludzie. A koncern medialny Murdocha, zanim stał się biznesowym partnerem i kołem napędowym Premier League, tych ginących na stadionach ludzi obwiniał na łamach swoich gazet o wszystkie złe rzeczy, piętnując futbol jako rozrywkę barbarzyńców. Klub Premier League, przy swobodnych regułach przyjmowania inwestorów w tej lidze, może zawsze liczyć na historię jak z ładnej bajki bez morału: na jednego spadną nagle miliardy Romana Abramowicza, na drugiego fortuna z Abu Zabi, na trzeciego z Arabii Saudyjskiej. A kluby mają przede wszystkim generować dochód dla swoich właścicieli. Niemiecki futbol boi się przygód ekstremalnych i boi się takich bajek. Na razie trzyma się od nich z daleka. Tam nawet książę z Hoffenheim, Dietmar Hopp, który klubik ze swoich rodzinnych stron obsypał złotem i zamienił w klub Bundesligi, jest przyjmowany niechętnie.

Wielki futbol musi funkcjonować tam, gdzie są wielkie tłumy. Wielki futbol z trzytysięcznego Hoffenheim – to kibicom konkurencyjnych niemieckich klubów nie pasuje. Wielu z nich nie jest też zachwyconych – delikatnie mówiąc – że Bundesliga zdecydowała się wrócić do gry za cenę pustych trybun. Również kanclerz Angela Merkel, według przecieków, wcale nie była zachwycona pomysłem grania bez publiczności. Ona bywa na wielkich meczach reprezentacji, ale w ligową piłkę się nie wciągnęła, w odróżnieniu od swojego poprzednika Gerharda Schroedera. Dała się jednak przekonać i nie stawała na drodze powrotu Bundesligi, gdy ją o to grzecznie poproszono.

Gdy Niemcy już działali, w Anglii jeszcze trwały debaty. „W d… mam takie morale narodu” – odpowiadał piłkarz ministrowi

Ten powrót nie wymagał ze strony Bundesligi jakiegoś błysku geniuszu czy organizacyjnych cudów. To teraz zaczyna się piekielnie trudny etap: jak nie wywrócić wznowionego już sezonu przez jakieś zaniedbanie, czy zwykły nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Ale wcześniej, na etapie planowania, wystarczyło po prostu zacząć działać i robić to sprawnie i rzetelnie. Wykorzystać to, że władze Niemiec szybko zareagowały na wybuch epidemii, że niemieccy naukowcy ścigali się w wymyślaniu testów na koronawirusa, że Niemcy przy dużej liczbie zachorowań mieli, i nadal mają, bardzo niską śmiertelność.

W całych Niemczech zgonów na koronawirusa jest mniej niż w samym Madrycie. Żadne duże miasto Bundesligi nie jest w tak złym stanie epidemicznym jak Londyn, stolica piłkarskiego kapitalizmu. Naprawdę: wystarczyło sprawne i ugodowe działanie, żeby Bundesliga tej okazji nie zmarnowała. Chyba że za cud uważamy napisanie kilkudziesięciostronicowego planu powrotu i opracowanie reguł higieny, czy też fakt, że wszyscy w środowisku piłkarskim byli w stanie ze sobą normalnie porozmawiać (nawet jeśli szef Borussii Dortmund chlapnął na początku, że gospodarni nie powinni się dokładać do niegospodarnych), albo że prezes zawodowej ligi piłkarskiej umie negocjować i lobbować, jak Christian Seifert z DFL, a nie jest tylko figurantem, który ma nie przeszkadzać klubom, jak to jest np. w odwołanej lidze francuskiej czy w Premier League, która od tygodni debatuje, debatuje, a do treningów grupowych jeszcze nie wróciła. Ani Premier League, ani La Liga, ani Serie A nie wrócą szybciej niż 12 czerwca.

Bundesliga uwinęła się tak szybko dzięki temu, że zachowała normalność. I może ta normalność rzeczywiście jest cudem na tle rzeczywistości w największych krajach futbolu. Gdy w Niemczech piłkarze Bayernu mieli już za sobą szybką obniżkę zarobków, a najsilniejsze niemieckie kluby – zrzutkę na fundusz solidarnościowy dla biedniejszych, piłkarze Barcelony jeszcze droczyli się ze swoimi szefami, kto powinien obniżkę pensji ogłosić i w jaki sposób. A piłkarze Premier League jeszcze przez wiele dni nie mogli ze swoimi szefami w ogóle dojść do porozumienia. Szef resortu zdrowia zawstydzał publicznie elitę piłkarską Premier League, wzywając żeby patrząc na sytuację służby zdrowia przemyślała, czy nie zarabia za dużo. Ale piłkarze uważali, że to właściciele klubów, nierzadko miliarderzy, powinni dać przykład i wziąć na siebie główny ciężar.

Potem, gdy rząd Borisa Johnsona dał zielone światło do powrotu Premier League, a minister spraw zagranicznych Dominic Raab powiedział, że ten powrót podniesie morale narodu, wypożyczony do Newcastle piłkarz Tottenhamu Danny Rose odpowiedział publicznie, że on ma w dupie takie morale narodu, jeśli ma je poprawiać kopaniem piłki, gdy wokół umierają ludzie. Poza tym, rząd zgodził się na grę na stadionach neutralnych, a kluby wolą jednak na swoich, i musiała być kolejna runda rozmów. W Hiszpanii, żeby prace przyspieszyły, szefowa resortu odpowiadającego za sport musiała najpierw pogodzić skonfliktowanych od dawna szefów ligi i związku piłkarskiego. Ale rywalizacja o chwałę trwa tam nadal, nieufność też, była już w międzyczasie afera o nagrywanie rozmówców bez uprzedzenia, wojują ze sobą nawet dwa związki zawodowe piłkarzy. We Włoszech wykwitł z kolei spór między środowiskiem piłkarskim a ministrem sportu Vincenzo Spadaforą. Minister jest bardzo ostrożny, wysuwa kolejne warunki. I już został okrzyknięty wrogiem calcio.

A liga francuska? Ona po prostu została zmuszona przez rząd do poddania się. Co nie oznacza, że obyło się bez dyskusji, kłótnia szefów Olympique Lyon – prezes Jean Michel Aulas to najgłośniejszy zwolennik dogrania sezonu – i Olympique Marsylia może nawet znaleźć finał w sądzie. – Francja nie jest krajem futbolu.  Nie ma prawdziwej więzi społecznej z futbolem. Ludzie się interesują, gdy reprezentacja wygrywa. Ale liga pozostaje romansem dwóch, trzech milionów Francuzów – mówił w „Le Monde” Daniel Riollo, komentator piłkarski radia RMC. A Christophe Bouchet, były prezes OM, powiedział w „L’Equipe”, że francuski futbol wypisał się ze społeczeństwa, że liga przez dekady nie umie niczego zrobić wspólnie, że się zbałkanizowała, każdy tylko kombinuje, jak oszukać rywala. I gdy futbol ligowy znalazł się w kłopotach, to nikt go nie wziął w obronę. Dla Anglików, jak pisze „Le Monde”, Premier League to element soft power, jak James Bond i Beatlesów. Ligue 1 to nie jest soft power dla Francuzów, prędzej już dla Kataru finansującego Paris Saint Germain.

Bundesliga jako zabawa ludowa. Od 15:30 piłka, piwo i kiełbasa

Dla Niemców Bundesliga nie jest elementem soft power, ich futbol nie jest zabawką dla każdego chętnego oligarchy, ani dla rządów z Zatoki Perskiej. Władze w Niemczech nie mówiły o morale narodu, podnoszonym przez piłkę. Premier Bawarii powiedział tylko „Weekend z piłką jest dużo łatwiejszy do zniesienia niż weekend bez piłki”. Futbol ma być zabawą, nie zabawką. Zabawą ludową. Jak w haśle odnoszącym się do tradycyjnej godziny rozpoczynania meczów: „Halb vier: Fussball, Bratwurst, Bier”. Czyli: „Godzina 15:30: futbol, kiełbasa, piwo”.

Kiedyś świat niemieckiej piłki się tej ludyczności trochę wstydził. Ale podczas mundialu 2006 przekonał się, że zagranicznym kibicom w to graj. Ci zagraniczni kibice z kolei spodziewali się zastać sakramenckich nudziarzy, a zastali królów imprezowania. Po tamtym mundialu została trwała hossa w piłkarskim biznesie i pełne trybuny. Mowa o tym samym mundialu, za którym się do dziś ciągnie korupcyjny smród, dymisje i postępowania prokuratur. Jeszcze raz: samo życie.

W sobotę, o 15:30 wraca futbol. Piwo i kiełbasa na stadionach - jeszcze nie. Wraca, jak to ujął „Der Spiegel”:  „średniej wielkości biznes, dający 65 tysięcy miejsc pracy, z rocznym obrotem w wysokości 5 miliardów euro, czyli, tyle ile Niemcy wydają rocznie na detergenty i środki czyszczące”. Złośliwie, ale niech nas ręka boska broni przed światkiem futbolu pozbawionym dystansu do siebie.

Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a

Sport.pl LiveSport.pl Live .



Więcej o: