To jedno z najgęściej zaludnionych państw na świecie i najbiedniejszy kraj Azji. Wśród 161 mln jego obywateli, koronawirusa oficjalnie ma jednak tylko 16,5 tysiąca osób. Na początku maja było ich nawet o połowę mniej. Zgonów spowodowanych COVID-19 ogłoszono w Bangladeszu tylko 250. Trudno jednak w realność tych danych uwierzyć. Rzeczywistość bywa tam tragiczna. Media opisują przypadki kolejnych pacjentów, które zmarli z powodu odmowy lub zwlekania z przyjęciem do szpitali. Tłumy bezdomnych na ulicach błagają o pomoc jeszcze głośniej niż zwykle. Coraz mniej osób na tych ulicach ich słyszy. Krajowi sportowcy informują, że kończą im się ostatnie porcje ryżu. Wysokie wypłaty piłkarzy z zagranicy są jednak niezagrożone. Epidemia może zmienić podejście do nich w najbliższej przyszłości.
Dlaczego trudno określić prawdziwą skalę epidemii koronawirusa w Bangladeszu? Jak poinformował dziennik "Dhaka Tribune", na początku kwietnia na milion mieszkańców przypadło tam bowiem tylko 10 testów. Rzadziej na świecie nie badał wtedy nikt. Dopiero od początku maja testów wykonuje się więcej, bo więcej jest też laboratoriów. W maju koronawirusowe dane znacząco podskoczyły. Dodatkowo Bangladesz to kraj ludzi bezdomnych. W jego stolicy oficjalnie mieszka 17 mln obywateli, ale slumsy i miejsca publiczne Dhaki zapełnione są przez kolejne 3 mln osób. To znacząco utrudnia powstrzymywanie i monitorowanie rozprzestrzeniania się infekcji. Bezdomnym skutecznej kwarantanny nikt nie zapewni. Dlatego w ich przypadku kończy się zazwyczaj na zdzieleniu pałką przez policyjny patrol. To kara za łamanie zakazu przebywania w miejscach publicznych.
- Kiedy idzie się ulicą, ludzie wręcz błagają o pomoc. (…) A jeśli nie podchodzą ludzie, to podchodzą grupy głodnych psów, które żyją w watahach jak wilki. Nie mógłbym sobie tego wyobrazić, gdyby ktoś mi o tym opowiedział - mówił w rozmowie z WP SportoweFakty Edgar Bernhardt, były zawodnik Cracovii czy Widzewa Łódź.
Piłkarz, który do Bangladeszu przeprowadził się w listopadzie ubiegłego roku dodaje, że rządowe restrykcje na zwykłych obywateli podziałały natomiast na krótko, bo dłużej działać nie mogły.
- Przez pierwsze dwa - trzy tygodnie na ulicach byli tylko bezdomni, psy, policja i wojsko. Policja barykadowała ulice, odcinała dzielnice, żeby ludzie się nie przemieszczali. Kiedy po godzinie 18.00 ludzie mieli być w domach, to byli w domach, bo się bali. I policyjnych pałek i epidemii - opisywał zawodnik. Dodawał jednak, że w którymś momencie groźniejsze niż pałki stały się głód i potrzeba przetrwania, więc domy trzeba było opuszczać. Podobny obraz w programie "Między ziemią, a niebem" emitowanym na TVP przedstawiał ksiądz Paweł Kociołek, salezjański misjonarz przebywający w Bangladeszu.
- Ludzie boją się koronawirusa, ale przez biedę nie przestrzegają zaleceń. Policja na ulicach codziennie ich przegania, bije, ale oni muszą coś jeść. Tu około 20 procent ludności żyje z dnia na dzień. Dziś pracuje i dziś otrzymuje drobną wypłatę - tłumaczył.
Jak smutna rzeczywistość przekłada się na bangladeski sport? Dwojako. W kraju pełnym kontrastów, nie brakuje ich też w sporcie. Gdy jedni nie zauważają kryzysu i liczą wpływające na ich konta dolary, inni patrzą na ostatnią miskę ryżu.
Choć futbol nie jest w Bangladeszu najpopularniejszym sportem, to piłkarze mogą liczyć tu na znakomite pensje. W klubach powstałej w 2007 roku Bangladesh Premier League można zarobić kilka razy więcej niż w polskiej Ekstraklasie. Ta zasada tyczy się głównie graczy z zagranicy. Miejscowi na taką hojność liczyć nie mogą. Funkcjonują w kraju, w którym minimalna płaca wynosi przecież kilkaset złotych.
Podczas pandemii koronawirusa obcokrajowcy nie mieli tu redukowanych pensji. Jeden z najbardziej utytułowanych klubów Abahani Limited złożył taką propozycję, ale została ona odrzucona przez władze ligi. Te niewiele wcześniej zgodziły się by w składach drużyn w sezonie 2019-20 było aż pięciu graczy z zagranicy. Teraz, podczas panującego kryzysu wrócił pomysł, by znów stawiać na swoich, a w najbliższej przyszłości liczbę obcokrajowców zredukować.
- Dla mnie mogłoby ich tu nie być przez następnych kilka lat. Nie tylko ze względu na obciążenia budżetów, ale dlatego, że powinniśmy myśleć o lidze w kontekście naszej reprezentacji - skomentowała dawna gwiazda kadry, a obecnie trener Uttar Baridhara SC, Alfaz Ahmed. Bangladesz, notowany pod koniec drugiej setki rankingu FIFA, rodzimych wirtuozów piłki nie ma, ale też niespecjalnie o nich dba.
Co z wynagrodzeniami miejscowych graczy? Nie ma na to jeszcze rozwiązania, bo też nie wiadomo, kiedy będzie można grać. Jedna z opcji zakłada wznowienie rozgrywek bez obcokrajowców. Na razie trzynastu drużynom z najwyższej klasy rozgrywkowej strach nie zagląda w oczy. W większości mają one bogatych właścicieli. Poza tym kluby nie zarabiają dużo z praw telewizyjnych, a i wpływy z biletów są niskie. Na mecze w stolicy kraju nie chodzą tłumy kibiców. Liczący 36 tysięcy miejsc stadion narodowy świeci pustkami. Trochę lepiej jest poza Dhaką.
Na niższym poziomie czy w futbolu kobiecym gorsza jest sytuacja samych zawodników. Tu obowiązuje zasada, że zawodnicy często żyją od wypłaty do wypłaty. A jeśli klub na wypłatę nie ma, to po prostu jej nie robi. O trudnej sytuacji dwunastu zawodniczek Begum Anwara Sporting poinformowała właśnie "Dhaka Tribune". Kapitan Shopna Khatun, która grała też w młodzieżowych reprezentacjach Bangladeszu, zwróciła się nawet po pomoc do władz ligi. Jak napisała, jej rodzinie “do jedzenia została ostatnia porcja ryżu”. Ojciec Khatun stracił bowiem pracę, a klub od początku kryzysu nie wypłacał zawodniczkom wynagrodzeń. Okazało się, że ogólnie może być z tym problem. Panie niby cieszyły się z zarobków od 5 tys. do 15 tys. tak (od 250 do 750 złotych), ale miały umowy ustne. Bez środków do życia znalazły się też piłkarki pozostałych sześciu drużyn z wyjątkiem dobrze prosperującego klubu Bashundhara Kings. Teraz Bashundhara stara się pomagać innym.
Z powodu pogarszającej się sytuacji materialnej wielu sportowców, tamtejsze ministerstwo sportu podjęło decyzję, że finansowego wsparcia udzieli tysiącu zawodnikom z dwudziestu siedmiu dyscyplin. Każdy dostanie około 500 złotych.
Na pomoc mogą liczyć też przedstawiciele najpopularniejszego sportu w kraju - krykieta. Tamtejsza federacja pomoże 1600 krykiecistom z trzech poziomów rozgrywkowych, ale również byłym zawodnikom. Mogą oni liczyć na wsparcie wynoszące między 250 a 500 złotych na osobę.
- Kwota może nie jest zbyt duża, ale chcemy im jakoś pomóc - powiedział Nizamuddin Chowdhury, prezes związku. Jednocześnie trwają pracę jak przywrócić do funkcjonowania krykietowe rozgrywki przy zachowaniu wszelkich środków bezpieczeństwa.
Sytuacja epidemiologiczna w kraju staje się jednak coraz trudniejsza. Z jednej strony władze w pierwszej połowie marca odwołały wszystkie imprezy sportowe, zakazały treningów i nałożyły na mieszkańców kraju liczne restrykcje. 26 marca wprowadzono zakaz zbliżania się do siebie, ograniczenie przebywania w miejscach publicznych i zredukowano liczbę osób w uroczystościach religijnych (do pięciu). Później wyłączono też transport publiczny. Z drugiej strony na kwietniowy pogrzeb islamskiego przywódcy religijnego Maulana Zubayera Amada Ansariego przyszło ponad 100 tys. osób! Zdecydowana większość nie miała ani maseczek, ani rękawiczek. Zresztą przy takim zgromadzeniu i tak byłyby to środki niewystarczające. Policja nie mogła zapanować nad tłumem, więc odstąpiła od interwencji.
Pod koniec kwietnia rząd zezwolił natomiast na wznowienie produkcji w zakładach odzieżowych, co było ważne dla milionów osób. Bangladesz jest drugim po Chinach największym na świecie producentem ubrań. Otwarto blisko połowę istniejących w Bangladeszu fabryk. Nie obeszło się bez komplikacji. "The Daily Star" poinformował, że w Savarze pracownicy odeszli od maszyn po tym, gdy okazało się, że pracodawca nie zapewnił im podstawowych środków higieny. W wielu miejscach nie przeprowadzono też szeregu kontroli, a fabryki otwarto z dnia na dzień. Właściciele, którzy wstrzymali się z ich otwarciem, też mieli problemy. Pod budynkami zaczęli gromadzić się robotnicy. Domagali się zaległych wypłat i możliwości dalszej pracy. Doszło do starć z policją.
Źle wyglądają też kolejne doniesienia dotyczące przyjęć osób do szpitali, które zgłaszają generalne problemy ze zdrowiem. Według informacji "Dhaka Tribune" coraz więcej zarówno publicznych, jak i prywatnych placówek odmawia przyjęć pacjentów z gorączką i problemami z oddychaniem - objawami typowymi dla koronawirusa. Uzasadniają to możliwym rozprzestrzenieniem się COVID-u w ich placówce. Jest to niezgodne z prawem. Premier kraju Sheikh Hasina i minister zdrowia Zahid Maleque zapowiedzieli publicznie, że będą z tego powodu wyciągane konsekwencje. O sprawie znów zrobiło się głośno, gdy sekretarz w Ministerstwie Żywności Gautam Aich Sarker został po raz pierwszy zabrany do szpitala Labaid w Dhace, kiedy bardzo potrzebował dializy nerek. Szpital odrzucił prośbę o przyjęcie, podkreślając, że jego problemy z oddychaniem wskazują, iż musi udać się gdzie indziej.
Rodzina przejechała z nim przez osiem kolejnych placówek, ale na nic się to zdało. Dopiero po interwencji jednego z członków rodziny u wyżej postawionych osób, Sarkera przyjęto w ogólnym szpitalu Kurmitola. Test potwierdził infekcję COVID-em. Sarker zmarł niedługo po badaniu. Gazeta podaje też imiona i nazwiska kolejnych obywateli, którzy w ostatnim czasie byli odsyłani z placówki do placówki. Wszyscy zmarli w czasie transportu przed szpitalami lub w swoich domach. Rząd wydał już instrukcję, że każdy z nowych pacjentów, który zgłasza się z podejrzeniem COVID-a, musi być rejestrowany w specjalnym systemie. Ten ma wskazywać wolne i przystosowane do leczenia miejsce w placówce medycznej. Przynajmniej w teorii.
Przeczytaj też: