Wprowadzili jedne z najsurowszych obostrzeń na świecie. "Lepiej umrzeć przez koronawirusa niż z głodu"

W Indiach piłka nożna pozwala wyrwać się ze slumsów. Tyle że teraz grać nie można, bo policja goni i jak złapie, bije po plecach. Koronawirus w Indiach bogatych zamknął w domach, biednych w chatkach. Trenerom Kibu Vicuni i Tomaszowi Tchórzowi nie pozwolił świętować mistrzostwa.

Cztery kolejki przed końcem sezonu prowadzony przez nich Mohun Bagan strzelił gola w 80. minucie, wygrał 1:0 i zaklepał pierwsze miejsce w tabeli. Kibice oszaleli. Padli Kibu Vicuni do stóp, matki podawały mu dzieci i kazały błogosławić na szczęście, jego asystent dostawał wieńce z kwiatów, a portretów namalowali im tyle, że w domu nie starczy ścian, by wszystkie powiesić. Ludzie wbiegli z trybun na murawę i po kolei wpadali sobie w ramiona, chociaż zaraza była tuż za rogiem. Kilka dni po tym meczu władze wprowadziły jedne z najsurowszych obostrzeń na świecie. Słowem - zamknęły, co się dało. Wpędziły do chatek ludzi, dla których ulica jest wszystkim. - Lepiej umrzeć na koronawirusa niż z głodu - słyszą dziennikarze w slumsach.

Zobacz wideo Nowy trener Arki: Ludzie szukają drugiego dna w mojej nominacji

Piłkarze ze slumsów 

Kalkuta ma około 15 milionów mieszkańców. Dokładnej liczby nie sposób określić, bo spora część ludzi żyje na ulicy i dla państwa się nie liczy. W życiu i w statystykach. Zarejestrowanych slumsów jest dwa tysiące, niezarejestrowanych drugie tyle. Mieszka w nich ponad pięć milionów ludzi. Dorośli wiedzą, że nigdy się z nich nie wyrwą, bo na slumsy jest się skazanym - tutaj się rodzi i tutaj umiera. Ale ich dzieci grają w krykieta lub w piłkę i jeszcze marzą o wielkich karierach. Paru się to uda. Kilku może trafi do Bollywood. Ale cała reszta zostanie, bo kastowość, wbrew temu, co mówią politycy, wciąż istnieje.

- W Mohun Bagan mieliśmy wielu chłopców, którzy jeszcze niedawno mieszkali w slumsach. I to często tych leżących na obrzeżach Kalkuty, gdzie warunki są najbardziej przerażające - opowiada Tomasz Tchórz, asystent Kibu Vicuni, z którym pracował już w Wiśle Płock. - Oni są głodni wiedzy, rozwoju. A jeszcze niedawno byli głodni tak naprawdę. Z tego bierze się ich nieprawdopodobna determinacja. W Europie jest o nią trudniej. Tamci chłopcy walczą o lepsze życie. Nie mają alternatywy, więc grają va banque. I to czuć od razu - dodaje Kibu Vicuña

- Dla nich gra w piłkę nożną to szansa. Często jedyna. Bo żeby się wyrwać, trzeba zostać aktorem albo sportowcem. Jeśli ci się uda, ustawiasz siebie i całą rodzinę na następne pokolenie. Zmieniasz jej historię. Jej przeznaczenie, bo zazwyczaj jest tak, że jak bogata rodzina zatrudnia sprzątaczkę, kierowcę i osobę do wyprowadzania psów, a mój tata był u nich np. szoferem, to prawdopodobnie ja też nim zostanę. Szanse nie są równe. Edukacja nie jest dla wszystkich. Najłatwiej awansować w tej społecznej hierarchii, zostając sportowcem.

- Gdy przyszliśmy do klubu, to wzięliśmy ze sobą na zgrupowanie kilku najlepszych juniorów. Jak oni tam pracowali! Wróciliśmy z obozu, ale oni wszyscy zostali z nami do końca sezonu. Trzech było w meczowej kadrze i regularnie wchodziło. Jeden z nich grał bez przerwy, inny strzelał gole po wejściu na boisko i stał się bardzo ważnym zawodnikiem - opowiada Kibu Vicuña. - Ten chłopak mówił tylko w dialekcie, po bengalsku. Nawet nie w hindi, o angielskim nie wspominając. I dopiero po czasie, gdy został już jednym z ważniejszych piłkarzy i chcieliśmy z nim indywidualnie porozmawiać o pewnych założeniach, to okazało się, że on od początku nie wiedział, co mówimy. A przecież jak parę razy pytaliśmy, czy rozumie, to przytakiwał i później sobie radził. Ci ludzie ze skrajnej biedy tak mają - są sprytni i potrafią się błyskawicznie dostosować do wymagań. W każdej sytuacji - mówi Tchórz.

- Świetnie się tam pracuje z juniorami. Jest się prawdziwym nauczycielem. Futbolu, ale i życia, bo dużo pracowaliśmy nad aspektem mentalnym. Taki coaching, żeby w siebie uwierzyli, zdali sobie sprawę z istoty drużyny, potrzeby współdziałania. Po każdym treningu ci chłopcy zostawali pracować indywidualnie. Dawali z siebie absolutnie wszystko. Wiedzieli, że mają jedną jedyną szansę w życiu i bardzo nie chcieli jej zmarnować. Chcieliśmy im pomóc, bo widzieliśmy, jak duży mają potencjał. Z dnia na dzień robili postępy. A po dziesięciu miesiącach współpracy byli już innymi piłkarzami. No i udało im się wyjść ze slumsów, wyciągnęli swoje rodziny - cieszy się Vicuna.

Indie - kraj skrajności

W Indiach, kraju skrajności - miliona milionerów i wszechobecnego ubóstwa, wspaniałych technologii i uderzającego brudu, mercedesów i riksz - również trenerów jednego dnia się kocha, drugiego żąda ich zwolnienia. I choć taka jest natura kibiców w wielu krajach, to tam osiąga niewyobrażalny dla Europejczyków poziom. Gdy Vicuña i Tchórz przylecieli do Kalkuty po zwolnieniu z Wisły Płock, na lotnisku czekało na nich kilka tysięcy kibiców. Śpiewali i wiwatowali na cześć ludzi, których w ogóle nie znali. Tylko dlatego, że obejmowali ich ukochany klub. Najstarszy w kraju, spragniony sukcesów. To, że byli z Europy, dodawało im prestiżu. Ale wystarczyło, że zremisowali pierwszy mecz, przegrali drugi i już nadawali się tylko do zwolnienia. Później zaczęli seryjnie wygrywać, więc znów najchętniej postawiliby im pomniki.

- No taka tam jest piłka. Ludzie są bardzo emocjonalni. Przez cały rok, po każdym treningu, czekało na nas po treningu 40 czy 50 osób z kwiatami, czekoladkami albo obrazami. A jak jeszcze wygraliśmy mecz? To już w ogóle byłem w ich oczach najmądrzejszy, najinteligentniejszy, najpiękniejszy, najprzystojniejszy, absolutnie najlepszy. Marcelo Bielsa powiedział kiedyś, że każdy trener, który wygrywa, jest blondynem z niebieskimi oczami. Tam mi się to przypomniało - śmieje się Vicuña.

Portrety Kibu Vicuni i Tomasza TchórzaPortrety Kibu Vicuni i Tomasza Tchórza archiwum Tomasza Tchórza

Pożegnali się mistrzostwem, ale przez koronawirusa feta się nie odbyła. Vicuña dostał propozycję z innego klubu - Kerala Blasters. Razem z Tchórzem przenoszą się tam od czerwca. - Gdy się żegnaliśmy z Mohun Bagan, dostaliśmy zaproszenie na fetę mistrzowską. Hindusi tak kochają świętować, że nie przepuściliby takiej okazji. Czekają tylko na poluzowanie obostrzeń i wstępnie, dzień przed rozpoczęciem nowego sezonu, chcą ruszyć w miasto, żeby się bawić z kibicami. Ale kiedy to będzie? Nie wiadomo. Na razie wszystko stoi. Przekazano nam w nowym klubie, że sezon poprzedzi miesięczne przygotowanie. Kontrakty mamy od czerwca, ale pewnie nie zaczniemy trenować szybciej niż w drugiej połowie sierpnia - mówi Tchórz.

Skrajności znajdziemy też w organizacji rozgrywek. Istnieją równocześnie dwie główne ligi: państwowa, która ma kibiców, i komercyjna, mająca wielkie gwiazdy i mnóstwo pieniędzy. W jednej są fanatyczni kibice i miłość do klubu. W drugiej do niedawna byli Diego Forlan i Alessandro Del Piero. Tam też gra nowy zespół Vicuni i Tchórza. W innej rzeczywistości finansowej i organizacyjnej, bo pracuje tam więcej Europejczyków, którzy zdążyli wprowadzić korporacyjne zasady. - Dotychczas w Mohun Bagan za każdą sprawą trzeba się sporo nachodzić. Było to męczące, chłonęło energię. To jest jak z kupowaniem na bazarze w takich krajach: każdy aspekt trzeba wynegocjować. A negocjacje są takie, że na koniec zawsze trzeba znaleźć kompromis. I nie mówię tylko o ustalaniu kontraktu, a o każdej najdrobniejszej rzeczy - opisuje Tchórz.

- To prawda, o wszystkim trzeba myśleć. Kiedyś poprosiłem, żeby na następny trening pan magazynier przygotował nam kolorowe koszulki, drabinki i kilka rodzajów pachołków. Wychodzimy, rozglądam się, nie widzę piłek. "Nie prosił pan o piłki". Kurde! Jesteśmy drużyną piłkarską, zawsze potrzebujemy piłek! - śmieje się Vicuna. - Już pamiętam, żeby mówić o wszystkim. Ale jest jeszcze coś takiego, że gdy poprosisz kierownika drużyny, żeby w piątek trenować z samego rana, to on ci powie "dobrze, okej, tylko jeszcze kogoś zapytam". I gdy ci to wszystko mówi, to już doskonale wie, że z jakiegoś powodu nie możemy trenować rano. Ale nie powie tego od razu, bo wyszłoby, że ci odmówił. Dlatego przytaknie, a ty jeszcze w czwartek wieczorem będziesz przekonany, że masz trening jutro rano. I wtedy dostajesz SMS od kierownika, że jednak się nie udało i trenujemy po południu. Trzeba się do tego przyzwyczaić.

- Kulturowo jesteśmy zupełnie inni. My podążamy za słowami, oni czytają pomiędzy. Ważne jest chociażby to, ile razy o coś poprosisz. Jak dużo, to znaczy, że to dla ciebie rzeczywiście ważne i trzeba się tym zająć. Poza tym jak Hindusowi nie przerywasz, gdy coś mówi, może uznać, że go lekceważysz i nie słuchasz. Dopiero jak zaczniesz go przekrzykiwać, pokażesz, że temat jest dla ciebie ważny - opisuje Tchórz.

Sztab szkoleniowy Mohun BaganSztab szkoleniowy Mohun Bagan archiwum Tomasza Tchórza

Zróżnicowanie Indii przenosi się też na boisko. - Tutaj style gry bardzo wiążą się z kulturą każdego stanu. Inaczej myśli i zachowuje się człowiek z Kalkuty, a inaczej z Delhi. I inaczej grają też w piłkę. Najbardziej jaskrawy jest przykład Kaszmiru. To stan ogarnięty wojną, leżący przy Himalajach, więc jest tam chłodniej. To wpływa na to, że grają bardzo fizycznie, górną piłką, na walkę. Na południu ludzie są szczęśliwsi i grają radośniej. Bardziej kombinacyjnie, odważnie. Jest też zespół złożony z młodzieżowych reprezentantów Indii, który ma zagwarantowane utrzymanie w lidze bez względu na to, które zajmie miejsce, więc ci chłopcy ryzykują: grają od tyłu, szukają prostopadłych podań. W Polsce wszystkie drużyny grają podobnie. Z meczu na mecz nie trzeba znacząco zmieniać swojego sposobu gry pod danego rywala. Tam codziennie musimy się dostosowywać. Dla trenera to rozwijające.

Koronawirus w Indiach spotęgował głód

  • Nikhil Pandey, 18 lat - potrącony przez ciężarówkę.
  • Rahul Musahar, 11 lat - zmarł z głodu.
  • Amar Ujala, 20 lat - wymiotował krwią, prawdopodobnie zmarł z wycieńczenia.
  • Ghulam Mohi-ud-Din, 30 lat - upadł z wysokości, zawalił się pod nim most.
  • Jamlo Madkam, 12 lat - zmarła z wycieńczenia.
  • Lal Swami, 32 lata - pobity przez policjantów za wyjście z domu.
  • Nitin Kumar, 28 lat - potrącony przez autobus.

To ludzie, którzy po zamknięciu z dnia na dzień wszystkich fabryk, sklepów, farm czy restauracji ruszyli z Bombaju, Dehli, Kalkuty i Bengaluru do swoich rodzinnych wiosek. Tam łatwiej przeżyć, coś wyhodować. Jest bezpieczniej. Policja nie goni. Czynszu za mieszkanie nie trzeba płacić. W polu można pomóc. Szli po 100, 200, czasami 300 kilometrów, bo władze za jednym zamachem wstrzymały też kursowanie pociągów, autobusów i zakazały podróżowania. Ale oni musieli wracać, bo w mieście byliby bezużyteczni. W kieszeni i tak mieli pusto. Odkładać nie było z czego, a ceny jeszcze skoczyły. Właściciel po czynsz zgłosiłby się na pewno. Lepiej było zdać mieszkanie, nie płacić, u siebie przeczekać epidemię i wrócić do miasta, gdy znów będzie praca. Szli w upale, często drogami, którymi od lat nikt nie chodził. Byle dotrzeć. Jednym zabrakło paru kilometrów, inni ginęli w wypadkach już na początku. Wszystkich, którzy giną podczas tych wielkich migracji z miast do wsi, odnotowują doktoranci Emory University w Georgii. Opierając się na doniesieniach mediów, tworzą na Twitterze nitki z ofiarami.

Jeden za drugim, po kilka metrów od siebie skaczą żabkami mężczyźni z plecakami na ramionach. Nad nimi policjant pałą nadaje rytm. Słońce w pełni. A on męczy, chociaż miał im pomóc. Dziennikarka CNN nagrała to i wrzuciła do Internetu. Później policja przepraszała w oficjalnym piśmie. Nie wiadomo jednak, czy później ludzie z nagrania nie padli wycieńczeni.

Indie mają ponad 1,3 miliarda mieszkańców, 71 tysięcy potwierdzonych przypadków zakażenia koronawirusem i ponad 2300 zmarłych z tego powodu. Ale w żadnym innym kraju liczby nie znaczą tak mało. - To, o czym wiemy, to tylko wierzchołek góry lodowej. O ile nie przeprowadzimy testów na olbrzymią skalę, nigdy nie dowiemy się, ile mamy przypadków. To jest nasz największy problem - przyznaje w rozmowie z "New York Times" dr S.D. Gupta, ekspert ds. zdrowia publicznego i członek rządowej grupy odpowiedzialnej za walkę z COVID-19.

Szacuje się jednak, że aż jedna trzecia wszystkich zakażeń pochodzi z dwóch 20-milionowych miast: Bombaju i Delhi. Tam o zachowaniu dystansu społecznego nie ma mowy, bo ludzie żyją jedni na drugich. W slumsach nawet po osiem osób w chatce. Z jednym hydrantem na całą ulicę, ubikacją na zewnątrz. Wspólną. Je się rękami. Większość zakłada maskę, bo policja co jakiś czas wpada i bije niezasłoniętych. Ale to nie zatrzyma epidemii. Dharavi, jeden z największych slumsów Bombaju, gdzie około milion osób jest wbitych w trzy kilometry kwadratowe szałasów i wąskich uliczek, jest jednym z najpoważniejszych ognisk koronawirusa w kraju. Eksperci wiedzą o ponad tysiącu zakażonych mieszkańcach. Ludzie ci nie zawsze przestrzegali kwarantanny. W przeludnionych mieszkaniach nie mogli już ze sobą wytrzymać. Nie przywykli do tego, więc wychodzili. Gdy na początku maja otwarto pierwsze sklepy, do monopolowych ustawiały się nawet kilometrowe kolejki. Byle w końcu zapić. 

- Wyraźnie widać to odseparowanie ludzi bogatszych od biednych. Są zbudowane takie osiedlowe enklawy na kilka lub kilkanaście tysięcy mieszkańców. Są tam sklepy, basen, siłownia, park. Wszystko, czego potrzeba. Na dobrą sprawę nie trzeba nawet wychodzić. Nigdy nie żyłem na takim poziomie, jak teraz w Indiach - opowiada Tchórz. - Gdy odwiedzali mnie znajomi, to oczywiście chcieli zobaczyć slumsy, więc kilka razy byłem tam na wycieczce. Dla mnie to było uderzające, że ubóstwo tych ludzi nie wpływa na ich postrzeganie świata. Nie są przez to smutni. Przywykli do tego albo w ogóle nie poznali innego życia. Ich emocje są odseparowane od kwestii materialnych. Na nas wpływa "świat rzeczy". U nich tego nie ma. Chodzą ludzie bez butów, ciągną za sobą wózki i właściwie to wszystko, co mają. Przypomina mi się taka sytuacja: ulewa, grad, ulice płyną, a oni idą uśmiechnięci, boso z tymi wózeczkami. Robi to wrażenie. Zmusza do zastanowienia.

Po poluzowaniu obostrzeń dzienna śmiertelność wzrosła z kilku do kilkuset. Szpitale są niewydolne, kostnice pełne. Indiami wstrząsnęło nagranie ze szpitala w Bombaju. W jednej sali leżą chorzy na koronawirusa i zmarli zawinięci w plastikowe worki. Dyrektor, Pramod Ingale, zrzucił odpowiedzialność na rodziny zmarłych, które nie odebrały zwłok. - Ciała zostają na salach, bo szpitalna kostnica jest pełna. Przepisy nie mówią, co w takiej sytuacji z nimi zrobić - powiedział agencji "Reuters" i jeszcze tego samego dnia został odwołany ze stanowiska. Nowy dyrektor zapewniał, że do takiej sytuacji więcej już nie dojdzie.

Ale niewydolna służba zdrowia ma jeszcze inne problemy: lekarze i pielęgniarki często są piętnowali przez sąsiadów. "New York Times" pisze o oddziałowych, którym kasjerzy w osiedlowych sklepikach odmawiają sprzedania jedzenia. Właściciele niektórych mieszkań eksmitują lekarzy, czym zyskują poklask innych mieszkańców z klatki. Rząd stara się zapewnić im miejsca w hotelach, ale już teraz nie dla wszystkich wystarcza miejsca.

- Zamykając wszystko przed koronawirusem, możecie ocalić 100 tysięcy ludzi. Ale jeśli zamknięcie będzie trwało jeszcze dłużej, zabijecie milion ludzi, którzy umrą z głodu - apelował do rządzących Prashant Bhushan, indyjski prawnik. - Surowe obostrzenia tylko spotęgowały głód - zgodził się amerykański ekonomista, prof. Steve Hanke. W Indiach z niedożywienia cierpi 195 milionów osób, a dwie trzecie społeczeństwa żyje za dwa dolary dziennie.

"Nasz zawód przestał istnieć"

- Z dnia na dzień po wprowadzeniu obostrzeń zawód trenera właściwie przestał istnieć. Nie mogliśmy trenować, to jasne. Ale nawet trudno było nam się spotkać z trenerem Vicunią, żeby pracować już nad nowym klubem - mówi Tomasz Tchórz. Na cztery kolejki przed końcem, tuż po tym jak ich Mohun Bagan zdobył mistrzostwo, sezon najpierw został wstrzymany, a później oficjalnie zakończony. Ich kontrakty z klubem wygasły, ale markę na indyjskim rynku mieli już wyrobioną. Przekonała ich Kerala Blasters, siódma drużyna komercyjnej ligi. Kontrakty mają od czerwca, więc na razie wrócili do Europy. Czy rzeczywiście za trzy tygodnie zaczną pracę? Wątpliwe. Przez koronawirusa trudno nawet o wydanie wizy.

 

- Na lotnisko wyjeżdżaliśmy spod mieszkania Kibu. Żeby tam dojechać, musiałem kilka dni wcześniej składać wnioski i dokumenty, żeby uzyskać pozwolenie na użycie samochodu. Najpierw trafiły do osiedlowej policji, później do wyższej rangi, następnie odbyło się takie mini-przesłuchanie i dopiero mogłem wyjechać z osiedla. Kilka dni starań. Kilkanaście minut jazdy - uśmiecha się Tchórz, mówiąc, jak surowe są obostrzenia.

Na mecze derbowe potrafiło w Kalkucie przyjść po osiemdziesiąt tysięcy kibiców. Atmosfera była niesamowita, bo cały region kocha piłkę i każdy komuś kibicuje. A jak z poziomem? - Polski piłkarz jest lepszy, bo miał większe możliwości. Uczył się w profesjonalnej akademii od wielu lat. Jest silniejszy fizycznie. Ale poza tym lepiej się rozwija, bo ma świadomość chociażby tego, co je. Polski piłkarz często współpracuje z dietetykiem. Tam tego nie było. Chłopcy jedli, co akurat mieli pod ręką. Dopiero my wprowadziliśmy w klubie wspólne śniadania i obiady, żeby o to zadbać - mówi Vicuña.

- Raczej skończylibyśmy w dolnej ósemce ekstraklasy. Obcokrajowcy z Mohun Bagan na pewno wyróżnialiby się w Polsce, ale w piłkę gra się w jedenastu. Kilku piłkarzy, by nam odstawało - porównuje Tchórz.

Obu trenerów pytam, czy widzą się w Indiach jeszcze przez kolejne lata i czy oferta powrotu do Polski by ich skusiła.

- Jestem młody, nie mam swojej rodziny, nie jestem w Polsce niczym zobowiązany, dlatego pod każdym względem w Indiach mam większą szansę niż w Polsce. Sytuacja i specyfika kraju pozwalają nieporównywalnie bardziej rozwijać się społecznie. Co chwilę muszę wychodzić ze strefy komfortu. A sportowo? Liga jest bardziej strategiczna, zróżnicowana pod tym względem, więc przygotowujesz się pod danego rywala. No i nie ma co ukrywać - w Polsce w żadnym klubie drugi trener nie zarabia takich pieniędzy. To w Indiach nauczyłem się takiego dbania o siebie. Tego, że jak mam coś zaplanowane, to muszę wkładać cały wysiłek: intelektualny i fizyczny, by to osiągnąć. Zdrowy egoizm.

- Mam kontrakt na dwa lata z Kerala Blasters i naprawdę myślę tylko o tym klubie. Chcę ten kontrakt wypełnić. Pan pyta, co za dwa czy trzy lata. Ostatnie tygodnie mnie nauczyły, że planować można tylko następny dzień.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.