Jak wygląda Wuhan miesiąc po zdjęciu lockdownu? Pozostała trauma i nowa rzeczywistość

COVID-19 sportowe areny w Wuhan zamienił w szpitale. Kibiców w pacjentów. Sportowców na "chodzące wirusy". Miesiąc po zniesionym lockdownie życie w epicentrum epidemii nie wróciło do normy. Pozostała trauma, nadeszła nowa rzeczywistość. Sport, mimo litrów wylewanego wszędzie alkoholu, będzie miał w niej ciężko. Start piłkarskiej ligi planowany jest na czerwiec.

16 kwietnia kilkudziesięciu mężczyzn w żółtych kombinezonach, niebieskich rękawiczkach i zakrywających całą twarz maskach dokładnie spryskało krzesełka, przejścia i podłogi Wuhan Sports Gymnasium. Hala już drugi raz w ciągu miesiąca nabrała alkoholowego odoru. Dobrze zorganizowana ekipa usuwała ostatnie patogeny COVID-19, które mogły tam pozostać. Nie tylko tam, bo w sumie dezynfekować trzeba było 11 rekreacyjnych wuhańskich obiektów, które zimą zamieniły się w tymczasowe szpitale. Przez długi czas kibice, którzy je odwiedzali, zamiast siadać na krzesełkach kładli się na polowych łóżkach, nie zawsze o własnych siłach. Zamiast sportowej walki byli świadkami walki o zdrowie lub życie.

Zobacz wideo Piekarski: Jak czasem słyszę ministra Szumowskiego... Ludzie mogą złapać się za głowę

WuhanWuhan Wuhan news

Służby sanitarne w marcu i kwietniu pracy miały sporo, bo Wuhan Sports Gymnasium to jedna z większych hal w mieście. Mieście, które sportem żyje, a może bardziej żyło. Ma kilkanaście dużych klubów piłkarskich i jedną z czterech najlepszych w Chinach akademii wychowania fizycznego, w której pracuje ponad 800 osób. Ma też swoje olimpijskie gwiazdy. Na igrzyskach w Pekinie studenci wuhańskiej uczelni zdobyli 11 medali, z czego 6 złotych. Wuhan od pięciu lat jest też domem dla ubóstwianych przez Azjatów mistrzostw kontynentu w badmintonie. Ostatnio miasto było też oklaskiwane za dobrą organizację Światowych Wojskowych Igrzysk Sportowych. Tyle że sport w 11-milionowej metropolii został zmiażdżony przez koronawirusa. Wuhan w międzynarodowej świadomości kojarzy się teraz z epicentrum koszmaru, mokrym targiem dzikich zwierząt czy laboratorium badającym wirusy. Nawet o październikowych igrzyskach wojskowych mówi się już tylko w kontekście zarazy. Francuzi przekonują, że koronawirusa przeszli właśnie wtedy.

To w połączeniu z informacjami o zatajaniu epidemii, internetowej cenzurze, usuwaniu i wyciszaniu osób, które w "strefie zero" za dużo o wirusie mówiły, sprawia, że Wuhan stał się symbolem zła i strachu. Pewnie będzie nim długo. Trochę tak jak Czarnobyl.

Znikał "targ w Wuhanie" i znikali ludzie

Władze Chin starały się do tego nie dopuścić. Długo "walczyły" o idealistyczny obraz wydarzeń z Wuhan. Tę "walkę" wypunktował australijski "The Daily Telegraph". Gazeta pisze, iż dotarła do raportu służb specjalnych USA, Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii i Nowej Zelandii. Według dokumentu Chińczycy walkę z zagrożeniem rzeczywiście prowadzili prężnie. Od 31 grudnia likwidowali w internecie frazy z hasłami "Wuhan", "targ w Wuhanie" i "koronawirus", a na początku stycznia aresztowano ośmiu miejscowych lekarzy, którzy ostrzegali o nieznanej chorobie. Pierwsze próbki z wirusem neutralizowano, a laboratorium w Szanghaju, które przekazało światowym naukowcom dane dotyczące koronawirusa, zostało zamknięte. Problem mokrego targu, gdzie sprzedawano dzikie zwierzęta, rozwiązano alkoholem i chemią. Na miejscu szybko pojawili się panowie w żółtych kombinezonach. Miało to służyć nie tylko minimalizowaniu dalszego zagrożenia, co głównie zatarciu śladów. Tych i tak nikt nie zamierzał tam zbierać. W publikacji australijskiej gazety wymieniona jest też pracowniczka Instytutu Wirusologii w Wuhan. Huang Yan Ling zaginęła tuż po tym, jak głośno mówiła o koronawirusie i krytykowała maskowanie problemu przez władze. O jej sprawie pisał też niezależny, wydawany w Hongkongu "South China Morning Post". Jego dziennikarze zastanawiali się, dlaczego dane i zdjęcia pracowniczki nagle zniknęły z oficjalnej strony instytutu. Zaginięć ekspertów, lekarzy czy dziennikarzy było w Wuhan więcej. Niektórzy szczęśliwie się odnajdywali. Li Zehua po tym, jak zaczął opisywać wydarzenia w Wuhan, został poddany przez policję przymusowej kwarantannie. Ta w jego przypadku trwała dwa miesiące. Raport służb specjalnych, który informuje też o badaniach nad zwierzęcymi wirusami prowadzonymi w instytucie w Wuhan (współfinansowanymi zresztą z australijskich pieniędzy), nałożył się na informacje Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego USA. Ten zauważa, że chińskie zwiększenie importu maseczek, respiratorów i rękawic ochronnych i ograniczenie własnego eksportu tych towarów, przypadło jeszcze przed pełnym podzieleniem się informacjami dotyczącymi epidemii ze Światową Organizacją Zdrowia (WHO). Chińczycy o pierwszym pacjencie z "nową chorobą" wspomnieli dopiero 27 grudnia. Według "China Morning Post" już dawno mieli odnotowane, że 17 listopada nowy patogen miał 55-latek, a tego samego miesiąca na chorobę chorowało 9 innych Chińczyków.

"Boję się wyjść na dwór"

Wuhan zostało objęte kwarantanną dopiero 23 stycznia. Lockdown trwał 76 dni. Jak przekazały władze, pod koniec kwietnia nie było tam już nowych, wewnętrznych zarażeń COVID-em, a w szpitalach znajdowali się ostatni chorujący. Niepokój jednak pozostał. Jak zaznacza "New York Times" kiedy niewidziany wróg odszedł, mieszkańcy Wuhan chcą wiedzieć, co poszło nie tak. Dlaczego informacje o ofiarach, żałobie i kłopotach są cenzurowane, a osoby zajmujące się archiwizowaniem oryginalnych wpisów są zatrzymywane i przesłuchiwane.

- Rząd poświęca tyle czasu, by nas kontrolować. Dlaczego zamiast tego nie może wykorzystać tej energii do rozwiązania naszych problemów? - zastanawiał się Zhang Hai, który w lutym stracił ojca. Ten zmarł na koronawirusa. Patogenem prawdopodobnie zakaził się w szpitalu. Inni wciąż odczuwają traumę.

- Jestem bezpieczna, ale wciąż boję się wyjść na dwór - mówiła w kwietniu Temwa Chawinga, malawijska piłkarka, która w styczniu przeszła do wuhańskiego klubu Jianghan University FC.

- Nie jest łatwo pozostawać w jednym miejscu przez wiele tygodni. Szczególnie w mieście, w którym powstał wirus. Było ciężko, ale jestem też wdzięczna klubowi, że opiekowali się mną i dostarczali żywność, kiedy skończyły mi się zapasy - mówiła w rozmowie z goal.com.

W Wuhan już wychodzić z domów można, ale tylko w określonych sprawach. Miesiąc po poluzowaniu obostrzeń życie nie wróciło do normy. Według informacji CNN wciąż nie funkcjonuje tam wiele sklepów. Zamknięte są też kina i kluby fitness. Restauracje wydają jedzenie tylko na wynos, a obywatele noszą środki ochrony osobistej i starają się wzajemnie unikać.

O sporcie w Wuhan dużo się nie wspomina. Ten zapewne nie wróci tu do normy przez długie miesiące. Nie wszystko da się spryskać chemią tak jak Wuhan Sports Gymnasium i zapewnić, że będzie dobrze.

“To nie są chodzące wirusy, to są sportowcy”

To, jak Wuhan zaczęło być odbierane, odczuli zawodnicy najpopularniejszej w mieście drużyny piłkarskiej - Zall. Mimo że od początku stycznia trenowali kilkaset kilometrów od Wuhan, to ich późniejsze przenosiny do Hiszpanii nie były miłe. Najpierw rezerwację anulował im jeden z hiszpańskich hoteli, a umówieni wcześniej rywale z Rosji i Skandynawii odwoływali umówione sparingi. Co ciekawe zamieniali je na mecze z inną drużyną z Chin, która też była w tamtych okolicach. Hasło Wuhan działało jednak jak straszak. Temat nagłaśniały też media i klimat dla gości z Chin zrobił się nieprzyjemny. Do tego stopnia, że władze Malagi, w której lądowali Wuhan Zall, musiały wydać oświadczenie, że pobyt gości z Azji "nie wiąże się z żadnym zagrożeniem zdrowia obywateli", a wizycie będą towarzyszyły środki ostrożności. Ten wrogi klimat najbardziej odczuł hiszpański trener Wuhan, który w Maladze pojawił się kilka dni wcześniej, by odwiedzić rodzinę.

- To nie są chodzące wirusy, to są sportowcy - tłumaczył Jose Gonzalez ojczystym mediom, które zebrały się na lotnisku w poszukiwaniu sensacji. Potem przyznawał, że było mu trudno, bo sam pracę w Wuhan zaczął w styczniu 2020 roku. Nie zdążył rozegrać z ekipą ani jednego meczu, nawet dobrze nie znał nazwisk graczy. Szybko zamienił się jednak w psychologa i pocieszyciela. Piłkarze dodatkowo tęsknili za swoimi rodzinami, których nie widzieli od długich tygodni. Tłumaczył im, by hiszpańskiego powitania nie odbierać personalnie, że ludzie boją się rzeczy, których nie znają.

- To było tak, jakbyś powiedział komuś na powitanie, że pochodzisz z miasta, a miasto nazywa się Ebola - starał się obrazować własne odczucia zawodnik Zall, Liu Yi.

Gracze podczas pobytu w Marbelli przyzwyczaili się, że podczas trzech wypraw do sklepów ludzie omijali ich szerokim łukiem. Na ulicy przechodzili na drugą stronę. Sporo radości mieli za to jadąc na El Clasico, choć ponoć i przed tym meczem jeden z dziennikarzy dzwonił do władz La Liga i pytał, dlaczego zaproszono na nie piłkarzy z Wuhan?

Scenariusz pobytu Chińczyków na słonecznym wybrzeżu Costa del Sol szybko się jednak odwrócił. W drugiej połowie marca, gdy jasne było, że liczba zainfekowanych Hiszpanów za moment przekroczy liczbę oficjalnie zainfekowanych Chińczyków, ekipa z Wuhan podjęła decyzję o ewakuacji do ojczyzny. Ostatecznie wróciła tam z dwoma nowymi piłkarzami. To też było wielkim sukcesem. W lutym do ekipy Zall dołączył Francuz Eddy Gnahore. Gdy jego agent pierwszy raz zapytał go, czy byłby zainteresowany transferem do Wuhan odparł krótko: Nie ma mowy! Kiedy Chińczycy wyjaśniali, że radzą sobie z epidemią, a Wuhan to normalne miejsce do życia, znajomi dalej podpytywali, "czy jedzie na pewną śmierć"? Portal le11amienois.fr poinformował, że piłkarz ostatecznie skusił się na "egzotyczną podróż" za pięciokrotnie lepszą pensję niż miał w Amiens i 100 tys. dolarów za podpis pod 9-miesięcznym wypożyczeniem. W jego ślady poszedł też obrońca Sevilli, Daniel Carrico. Jak podały hiszpańskie media, Portugalczyk nie pogardził 3 milionami euro. Pieniądze pomogły zatem przełamać wuhański strach i uprzedzenia.

Każdy przy swoim stoliku

Powrót drużyny do Wuhan trwał jednak miesiąc. Ekipa Zall najpierw udała się do Shenzhen, gdzie odizolowała się na niemal 3 tygodnie, następnie pojechała do Foshan, by tam potrenować, a na koniec udała się do Kantonu i przejechała pociągiem do otwartego miasta. Były kwiaty, kibice i łzy.

Po kilku dniach było też pierwsze spotkanie na własnych obiektach treningowych. Jak podaje "Wuhan Evening News" te są dezynfekowane trzy razy w tygodniu.

- Witajcie w domu - przywitał graczy na pierwszym spotkaniu trener Gonzalez. - Przeżyliśmy razem niezwykły okres. Teraz jesteśmy bardziej zjednoczeni niż przedtem - dodał. Szczęśliwi piłkarze szybko dostrzegli, że ten dom jeszcze przez dłuższy czas będzie funkcjonował inaczej.

Pierwszy dzień w klubie zawodnicy zaczęli od badań na COVID-19 i zostali poinformowani o rozmaitych procedurach. Do szybkich testów się zresztą przyzwyczaili, bo robi się je cyklicznie. Zabroniono im jedzenia, spędzania czasu i uczestniczenia w jakichkolwiek czynnościach na zewnątrz. Dom, samochód, klub – to zalecany schemat. Jedzenie przewidziano dla nich w klubie, choć posiłki nie wyglądają tak jak zwykle. Sztab trenerski i gracze jedzą w klubowej stołówce, ale każdy siedzi przy stole osobno. Zresztą trzymanie dystansu między obywatelami Wuhan dalej jest zalecane. W klubie, tak jak w mieście, wszyscy poruszają się w maskach, mają codzienne pomiary temperatury i nakaz częstego korzystania ze środków dezynfekcyjnych. Same ćwiczenia odbywają się bez masek. Piłkarze mają więc lepiej niż uczniowie w Chinach, którzy w pierwszym tygodniu maja wrócili do szkolnych ławek. Podczas lekcji WF-u młodzi ćwiczą z zakrytą twarzą. Dla trzecioklasisty ze szkoły średniej w Caiyuan w prowincji Henan zakończyło się to tragicznie. Uczeń zmarł w wyniku niedotlenienia.

Mecz wyjazdowy, czyli 14 dni kwarantanny

Wuhan Zall na razie trenują spokojnie. Mogą tylko z zazdrością patrzeć, jak drużyny z innych regionów kraju zaczynają grać pierwsze sparingi. Dla ekipy ze "strefy zero" jeszcze przez jakiś czas może być to trudne. Chyba że sparować będą z innymi drużynami z miasta. Według rządowych regulacji każdy, kto wyjeżdża z Wuhan, podlega specjalnym restrykcjom. Po pierwsze musi mieć aktualny wynik testu na COVID, po drugie musi poddać się dwutygodniowej kwarantannie. Osoby opuszczające Wuhan są dobrze pilnowane. W pociągach mają własne wagony, a wysiadając w Pekinie, przechodzą na dworcu przez specjalne wyjścia, tak by nie mieć kontaktu z innymi podróżnymi. Potem są niemal dowożeni pod adres, który wskazali jako miejsce pobytu podczas kwarantanny. W takich realiach ekipa Zall ze wznowieniem sezonu chińskiej Super League może mieć problem. No chyba, że znów uda się w tułaczkę, na zamiejscowy obóz. Start chińskich rozgrywek planowany jest na czerwiec. A przecież w Wuhan funkcjonuje kilkanaście innych dużych klubów piłkarskich, więc nie będą to tylko problemy ekipy Zall, ale także choćby Wuhan Optics Valley, Wuhan Three Towns, Wuhan Chufeng Heli, Wuhan Gators, Wuhan New Era Football Club, Wuhan Hongxing Bariun, Qianwei Hubei University of Police czy kobiecy Wuhan Janghan University.

Wracając do Super League - na razie nie do końca wiadomo, czy drużyny grające w najwyższej lidze będą dysponowały wszystkimi piłkarzami. Z powodu zamkniętych granic zagraniczni pracownicy utknęli w swoich krajach.

- Z naszych informacji wynika, że jedna trzecia zagranicznych piłkarzy i trenerów jeszcze nie wróciła do Chin. Bierzemy to pod uwagę, planując start ligi. Brak tych ludzi byłby niesprawiedliwy dla niektórych klubów - oznajmił Chen Xuyuan, prezes Chińskiego Związku Piłki Nożnej w publicznej telewizji CCTV. Ponadto prezes zakomunikował, że brany jest pod uwagę system podziału 16 drużyn na 2 grupy i późniejsze play-offy, tak by ograniczać międzyludzkie kontakty. Chińczycy chcą wrócić do gry bez publiczności. Na razie w ich narracji więcej jest chęci i hipotez niż konkretnych działań. No, chyba że chodzi o dezynfekcję. Panowie w żółtych kombinezonach wszędzie pracują sumiennie. Sportowe obiekty da się zdezynfekować, z samym sportem jest trudniej.

Czytaj też:

Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a

Sport.pl LiveSport.pl Live .



Więcej o: