Angela Merkel jest już zmęczona "orgiami dyskusji o luzowaniu ograniczeń". Niemcy wymykają jej się z rąk

Wraca Bundesliga i prezes Borussii Dortmund nazwał to "certyfikatem jakości dla Niemiec za zarządzanie kryzysem zdrowotnym". Ale kanclerz Niemiec wydaje się być mniej zachwycona. Niektórzy uważają nawet tak szybki powrót ligi za jeden z dowodów, że Niemcy wymknęły się Angeli Merkel z rąk. Jak bramkarzowi piłka, w meczu: kanclerz - szefowie landów.

Wraca w sobotę za tydzień, o 15:30, od razu z wielkim meczem Borussii Dortmund Łukasza Piszczka z Schalke. A dzień później Robert Lewandowski zagra w Berlinie przeciw Unionowi Berlin Rafała Gikiewicza. Nawet ci kibice, którzy na co dzień nie czują potrzeby odróżniania jednej Borussii od drugiej, a Bundesligę uważają za pierwszorzędną ligę drugorzędną, świętują jakby Boże Narodzenie przyszło w tym roku w maju. "Angela Merkel włączyła machinę futbolu" – pisze "El Pais". "Lokomotywa europejskiej piłki rusza" – pisze "Corriere della Sera". "Ta lokomotywa pociągnie też Serie A" – pisze "La Repubblica".

Lokomotywa rusza bez widzów, ze ścisłym protokołem higieny, nie bez kontrowersji, ale rusza. Nie zatrzymały jej ani przypadki zachorowań w klubach, ani uwieczniona na wideo głupota Salomona Kalou, piłkarza Herthy Berlin, pokazującego lekceważenie wytycznych czasu epidemii. Jeszcze w dniu wydania zgody na powrót wydawało się, że będzie spore opóźnienie, pojawiały się spekulacje, że rząd federalny wymusi dwutygodniową kwarantannę drużyn. Ale skończyło się na krótszych zgrupowaniach, takich które kluby i tak miały już w planach.

Zobacz wideo Top 5 goli Roberta Lewandowskiego w sezonie 19/20

Bez bajek o podnoszeniu morale narodu

Bundesliga była pierwszą wielką ligą, której groził w tym sezonie paraliż – nie z powodu koronawirusa, tylko kibicowskiej wojny na trybunach z właścicielem Hoffenheim Dietmarem Hoppem. I teraz jest pierwszą wielką ligą, która – jak to ujęła "L’Equipe" – wyłoniła się z ciemności kryzysu sanitarnego, zapewniając sobie uwagę widzów na całym świecie. Przerywanie meczów z powodu transparentów wydaje się dziś problemem z odległej, szczęśliwej epoki, choć to było ledwie dwa miesiące temu, na przełomie lutego i marca. Teraz cieszy już nawet możliwość grania przy pustych trybunach, a Niemcy mają pokazać drogę innym. Prezes Borussii Dortmund Hans Joachim Watzke już wcześniej zapowiedział, że powrót Bundesligi będzie certyfikatem jakości dla Niemców za sposób zarządzania obecnym kryzysem.

6 maja, tego samego popołudnia, kiedy rząd Belgii zakazał wydarzeń sportowych aż do 1 sierpnia, domykając w ten sposób strefę bez futbolu ligowego na zachód od Niemiec (wcześniej swoje ligi zamknęły rządy Holandii i Francji, belgijska jeszcze się formalnie nie zamknęła, ale trudno sobie wyobrazić inny scenariusz) kanclerz Angela Merkel wyszła z telekonferencji z przywódcami krajów związkowych RFN i ogłosiła, że Bundesliga może grać. Ale kanclerz daleka była od euforii. Nie opowiadała bajek narodowi, że oglądanie jak piłkarze grają, podniesie morale społeczeństwa. Nie mówiła też, że powrót ligi to dowód, że Niemcy mają jakiś certyfikat jakości i że u nich jest lepiej, a w innych krajach gorzej. Była bardzo lakoniczna. Właściwie to było raczej: grajcie i dajcie mi już spokój.

To nie była konferencja o Bundeslidze. To było ogłoszenie końca etapu walki z wirusem

Podczas całej konferencji Merkel była lekko poirytowana. Z poważną miną ogłaszała dobre wiadomości. – Doszliśmy do punktu, w którym możemy powiedzieć, że udaje nam się spowalniać rozprzestrzenianie wirusa – mówiła,  ogłaszając pakiet zmian luzujących niektóre ograniczenia. Dane z ostatnich dni uznała za bardzo satysfakcjonujące, zwłaszcza współczynnik reprodukcji wirusa, który utrzymuje się poniżej 1. Ostatnie szacunki Instytutu Roberta Kocha mówią o 0,65, czyli że na każde 100 chorych przypada już średnio tylko 65 zakażonych przez nie osób. Dlaczego więc kanclerz była nie w humorze?

Dla kibiców to była konferencja o uwalnianiu Bundesligi. Ale w sprawach poważniejszych to była konferencja kończąca pewien etap niemieckiej walki z koronawirusem. Ten etap, podczas którego wszyscy zjednoczyli się wokół Angeli Merkel. Spory międzypartyjne i wewnątrzpartyjne straciły na ostrości, to do Merkel należało ostatnie słowo. Kanclerz znów polubiła publiczne wystąpienia i regularnie zwracała się z odezwami do narodu. To były te tygodnie w walce z koronawirusem, w których w komunikatach publicznych dominowała ostrożność, naukowy ton. Sondażowe poparcie dla kanclerz rosło, a Instytut Roberta Kocha raportował o koronawirusowych liczbach do telewizyjnych kamer: najpierw codziennie, potem dwa razy w tygodniu. Teraz tych raportów już nie będzie. Nie będzie też takiego wspólnego frontu w walce z pandemią, jaki się udawało utrzymywać od marca. Nie będzie też regularnych cotygodniowych narad kanclerz z szefami krajów związkowych. Następną zaplanowano na czerwiec.

Przewodniczący Bundestagu: Wszyscy kiedyś umrzemy

W nakładaniu ograniczeń Niemcy działały bardzo solidarnie. W luzowaniu już jest inaczej. Niektóre landy wyrywały się do tego i nie chciały czekać na pozostałe. Jedne uzasadniały to dobrą sytuacją epidemiczną w porównaniu z innymi landami (tak jest np. w byłej NRD, blisko granicy z Polską). Inne parły do rozluźniania ograniczeń, mimo że są mocno dotknięte przez koronawirusa. Ale bały się o gospodarkę. A opinie szefów poszczególnych landów o wznowieniu Bundesligi  czy – wcześniej – zgodzie na treningi były całkiem dobrą wykładnią tego, co ci przywódcy sądzą na temat luzowania ograniczeń w poważniejszych sprawach. Byli przywódcy bardzo ostrożni, jak socjaldemokratyczny burmistrz Bremy (wolne miasto Brema to najmniejszy niemiecki kraj związkowy), który powrót Bundesligi nadal uważa za przedwczesny. I byli niestrudzeni adwokaci luzowania ograniczeń jak chadek Armin Laschet, premier Nadrenii Północnej Westfalii, landu siedmiu klubów Bundesligi. Ale też landu, który jest po Bawarii najmocniej dotkniętym przez koronawirusa.

Laschet, kandydat do przyszłego przywództwa w CDU, w partii pani kanclerz, nie ukrywał czasami w publicznych wystąpieniach irytacji zaleceniami niektórych wirusologów. To Merkel, doktor chemii kwantowej, musiała brać publicznie w obronę wirusologów, również tych, którzy zawsze uderzają w najbardziej alarmistyczne tony. I próbowała w ostatnich dniach zachować jak najwięcej niedawnej jedności w podejściu do walki z wirusem. Ale w końcu musiała ustąpić, dać landom więcej swobody. Ona uważała, jak Instytut Kocha, że wstępne sukcesy w walce z pandemią to zachęta do dalszego trzymania gardy wysoko. Ale wielu innych polityków było zdania, że te sukcesy pora już skonsumować. Pewnych spraw nie dało się dłużej prezentować jako uzgodnionych wspólnie. Jednolity front, obowiązujący od połowy marca, zaczął się rozrywać w drugiej połowie kwietnia. A ostatnio można się już było pogubić: kto kiedy otworzy szkoły, kto już pozwolił się spotykać ze znajomymi, i w ile osób, kto pozwoli swoim mieszkańcom zagrać w golfa, a kto nie. Do dyskusji włączył się pod koniec kwietnia przewodniczący Budnestagu Wolfgang Schäuble, który w wywiadzie dla "Tagesspiegel" wezwał do namysłu, jak wyważyć proporcje między przyduszaniem koronawirusa i przyduszaniem gospodarki. – Jeśli słyszę, że wszystko musi ustąpić wobec konieczności ochrony życia, to muszę powiedzieć: takie absolutyzowanie nie jest właściwe. Absolutną wartością jest godność człowieka. Ale ona nie wyklucza tego, że każdy z nas umrze – mówił Schäuble. I dodawał, że sam z racji wieku i kłopotów zdrowotnych jest w grupie bardzo wysokiego ryzyka.

Merkel zmęczona "orgiami dyskusji o luzowaniu ograniczeń"

Merkel już od dłuższego czasu była zmęczona tymi dyskusjami, po jednej z kwietniowych narad z liderami swojej partii mówiła o "orgiach dyskutowania o luzowaniu ograniczeń". A w środę wysłała sygnał, który można zinterpretować jasno: ja już przestaję firmować całość tej walki swoim nazwiskiem i urzędem, oddaję na poziomie landów tę swobodę, o której powrót zabiegaliście. Możecie korzystać ze swoich uprawnień w samodzielnym luzowaniu ograniczeń (choćby jeśli chodzi o decyzje dotyczące gastronomii, kin, teatrów, itd.), ale też musicie być świadomi odpowiedzialności, jaką za to bierzecie. I ustawiła próg zwalniający: jeżeli w jakimś kraju związkowym liczba nowych infekcji będzie – w ujęciu siedmiodniowym – większa niż 50 przypadków na 100 tysięcy mieszkańców, to restrykcje muszą zostać przywrócone. Ale już lokalnie, nie na poziomie federalnym.

Wspomniany wskaźnik reprodukcji dla Niemiec się poprawia, w liczbie zakażeń ten kraj spadł już na siódme miejsce, a niedługo wyprzedzi go też Brazylia, jeśli epidemia będzie się tam nadal szerzyć w takim tempie. Niemcy mają nadal bardzo niski odsetek śmiertelności. Do wczoraj zmarło z powodu koronawirusa 7119 osób, czyli tylko 4,3 procent zakażonych. Przy 14,9 w Wielkiej Brytanii czy 16,4 proc. w mającej najgorszy wskaźnik (ale też chwalącej się największą przejrzystością w liczeniu) Belgii. Ale akurat śmiertelność Niemcom rośnie, jest już dużo wyższa niż w pierwszych tygodniach, gdy nazywano ją "chorobą narciarzy", bo dotknęła przede wszystkim stosunkowo młode osoby, wracające z urlopów narciarskich w Austrii i we Włoszech.

Instytut Kocha uprzedza, że wskaźnik śmiertelności może też rosnąć w następnych tygodniach, bo epidemia, jak w wielu krajach, rozprzestrzenia się w szpitalach, domach opieki, dotykając coraz starszej części społeczeństwa. Średni wiek ofiar koronawirusa w Niemczech to 81 lat. Eksperci obawiają się też, że mimo wielkiej liczby testów i coraz lepszego śledzenia drogi zakażeń jest wiele słabo udokumentowanych ognisk wirusa w Niemczech. Wiceprezes Instytutu Kocha Lars Schaade ostrzega, że nie można wykluczyć drugiej fali wirusa. Jej nadejście lub nie zależy od odpowiedzialności obywateli.  

Szefowa konferencji niemieckich ministrów sportu: To będzie taniec na linie

Kanclerz Merkel uprzedza, że żadnego niemieckiego zwycięstwa nad wirusem nie można jeszcze ogłosić. Ale jednak zgodziła się na ustępstwa wobec landów. Niektórzy komentatorzy pisali nawet po środzie o Merkel, której Niemcy wymknęły się z rąk. O kanclerz, którą szefowie landów przekrzyczeli i musiała się z tym pogodzić.

Te podziały były też widoczne w dyskusjach o powrocie Bundesligi. Były euforyczne tony, ale nie brakowało też głosów, że wznowienie sezonu to jest zły wzór. – Fatalny sygnał - mówił Karl Lauterbach, który w socjaldemokratycznej SPD odpowiada za służbę zdrowia. Monika Lazar, odpowiadająca w partii Zielonych za sport, nazwała powrót Bundesligi darmowym wurstem dla zawodowców, niezrozumiałym choćby dla "pielęgniarek z domów opieki, które wciąż nie są wystarczająco chronione testami na koronawirusa, a piłkarze są", a do tego jak pokazał filmik Kalou, nie przestrzegają protokołu powrotu.

Ten sam argument podnosiła Anja Stahmann, szefowa Konferencji Ministrów Sportu (SMK) niemieckich krajów związkowych. – To będzie taniec na linie, bo ciągle jeśli chodzi o infekcje nie mamy w Niemczech pełnej jasności, jak mocno wirus się rozprzestrzenił – mówiła, ostrzegając że jeśli ktoś w tym tańcu zrobi fałszywy krok, to może trzeba będzie jeszcze posyłać na kwarantannę całe drużyny.

"A co, jeśli pod stadion przyjdzie pięć tysięcy kibiców?" "Nie odważą się"

Stahmann odpowiada za sport w wolnym mieście Brema, czyli tym kraju związkowym Niemiec, który zgłaszał najgłośniejszy sprzeciw wobec powrotu futbolu, najdłużej też zakazywał u siebie treningów grupowych, utrudniając przygotowania Werderowi. Ale landy, które chciały poluzowania ograniczeń już teraz, miały w tym starciu ogromną przewagę. Burmistrz Bremy Andreas Bovenschulte apelował podczas narady z Merkel, żeby start ligi opóźnić jeszcze o tydzień, bo Werder z powodu ostrzejszych ograniczeń w tym mieście trenował grupowo krócej niż większość klubów. – Takie trochę zagranie pod piłkarską publikę – odpowiadał mu potem w mediach Markus Söder, premier Bawarii. – Decyzja zapadła, ale nie zmienia to naszego zdania, że jest to zła decyzja – powiedział w "Bildzie" minister spraw wewnętrznych Bremy  Ulrich Mäurer. – A co będzie, jeśli podczas meczu Borussii z Schalke pod stadionem zbierze się nie 10 osób, a 5000? – pyta? Szef spółki kierującej Bundesligą (DFL) Christian Seifert uspokajał, że grupy kibicowskie, nawet te które mocno krytykują pomysł powrotu ligi bez powrotu widzów na trybuny, nie odważą się na to. DFL jest z nimi w kontakcie, zapewnił.

Liga, od kiedy dostała zielone światło, działała błyskawicznie. Szefowie Werderu apelowali o opóźnienie wznowienia rozgrywek jeszcze o tydzień, żeby ich drużyna miała takie same szanse na drużynowe przygotowania jak inni. O opóźnienie prosiło też FSV Mainz. Werder z tej okazji zawiesił nawet swój długi spór z lokalnymi władzami. Dyrektor sportowy Frank Baumann powiedział, że docenia opór bremeńskich polityków wobec potęgi wielkich landów . - Należy im się szacunek za walkę o swoje przekonania z silniejszymi. I mówił, że ten opór będzie inspiracją dla Werderu w walce o utrzymanie. - Będziemy jak wioska Galów.

Liga nie chciała czekać i wyznaczyła powrót na pierwszy możliwy termin. Drużyny szykują się już do kwarantanny, zaczynają się testy na koronawirusa dla sędziów, centrum dowodzenia systemu VAR w Kolonii jest przebudowywane, żeby lepiej chronić pracowników przed zakażeniem. Ale żeby nie było tak, że liga zupełnie zignorowała prośby Werderu: on zacznie najpóźniej jak się dało – meczem w poniedziałek z Bayerem Leverkusen.

Przeczytaj też:

Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a

Sport.pl LiveSport.pl Live .

Więcej o: