To miała być pierwsza liga, która ogłosi, że z powodu pandemii kończy rozgrywki. Zarząd belgijskiej Jupiler Pro League jednogłośnie zalecił takie rozwiązanie już na początku kwietnia. Ale to była tylko rekomendacja, którą musiało jeszcze potwierdzić walne zgromadzenie klubów. Wydawało się to formalnością, wiadomość o tym, że Belgowie już nie zagrają rozniosła się po świecie, ale mijają tygodnie, a potwierdzenia nie ma. W międzyczasie pierwszą ligą, która naprawdę zakończyła sezon, została holenderska Eredivisie.
A w Belgii dalej bez decyzji. Dwukrotnie przekładane walne zgromadzenie ma się w końcu odbyć dziś, 27 kwietnia. Ale wątpliwe, żeby kluby podczas tego spotkania przegłosowały koniec sezonu. Nie dlatego, że nabrały wielkiej chęci na dogranie ligi. Raczej straciły ochotę do wychylania się. Liczyły, że wyręczy je rząd. Ale na razie nie wyręcza.
Belgia po tej pierwszej rekomendacji w sprawie zakończenia ligi została mocno skarcona przez UEFA. Już dzień później szefowie europejskiej piłki wydali komunikat o tym, że przedwczesne kończenie ligi jest nieuzasadnione, godzi w solidarność wszystkich członków UEFA i kto się podda bez walki, ten może stracić miejsca dla swoich klubów w europejskich pucharach. Minęły trzy tygodnie i w ostatni czwartek UEFA mocno złagodziła to stanowisko, mówiąc że przypadki przedwczesnego zakończenia rozgrywek będzie oceniać indywidualnie. I nie odbierze prawa startu w europejskich pucharach, jeśli ktoś próbował dograć ligę, ale władze publiczne zabroniły mu rozgrywania meczów na tak długo, że odrobienie zaległości stało się nierealne.
To jest przypadek Holandii: rząd premiera Marka Rutte ogłosił w poprzednim tygodniu, że aż do 1 września nie pozwoli na rozgrywanie meczów i na inne wydarzenia w zawodowym sporcie. Dał w ten sposób związkowi piłkarskiemu Holandii podkładkę do decyzji o zakończeniu ligi. Zwolennicy kończenia ligi w Belgii też na taką podkładkę czekali. Ale jej nie dostali: po długim piątkowym posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego pani premier Sophie Wilmes przedstawiła serię nowych zarządzeń długą na 28 stron maszynopisu. Ale o zawodowym sporcie padło podczas konferencji prasowej tylko jedno zdanie: „Sprawę imprez sportowych jeszcze wyjaśnimy”. Kiedy? Jeszcze nie wiadomo. Od 18 maja sportowcy prawdopodobnie będą mogli trenować na stadionach, ale jeszcze z zachowaniem dystansu. Normalne treningi raczej nie wrócą przed 8 czerwca. Więcej ma być wiadomo 10 maja, gdy rząd ma podjąć kolejny pakiet decyzji.
Nowa gwiazda belgijskiej epidemiologii, profesor Steven van Gucht z krajowego instytutu zdrowia Sciensano, który codziennie w imieniu sztabu kryzysowego podaje nowe dane o koronawirusie, przyznał w wywiadzie dla VTM News, że powrót futbolu nie jest wykluczony, ale nie jest też przesądzony. Władze nie tyle boją się samych meczów, co nieformalnych zgromadzeń kibiców przy okazji tych meczów. – Będą się potajemnie umawiać na wspólne kibicowanie, i to się może skończyć nowymi siedliskami wirusa – mówi van Gucht, który w mediach pojawia się częściej niż pani premier. Ostatnio również w mediach zagranicznych. Bo jest co tłumaczyć.
Gdy 2 kwietnia zarząd Jupiler Pro League rekomendował, by już nie wracać z rozgrywkami, Belgia miała 20 tysięcy przypadków zakażenia koronawirusem, 1679 zgonów i wskaźnik śmiertelności na podobnym poziomie jak Holandia i Francja. Od tego czasu liczba zakażeń się podwoiła, za to liczba zgonów to już jest ponad czterokrotność tej z początku kwietnia (7094 zgony do 25 kwietnia, w poniedziałek Sciensano poda nowe dane). Jeśli chodzi o wskaźnik śmiertelności oraz o liczbę zgonów na 100 tysięcy mieszkańców, Belgia jest w zestawieniach Johns Hopkins University najgorsza na świecie. Ogłosiła już więcej przypadków śmierci na koronawirusa niż Chiny, choć ma 130 razy mniej mieszkańców. Ma już średnio ok. 60 zgonów na 100 tysięcy mieszkańców, podczas gdy Holandia, która jeszcze na początku kwietnia była w dość podobnej sytuacji, ma średnio niespełna 26 zgonów na 100 tysięcy mieszkańców. Kilka tygodni temu Belgowie pouczali Holendrów, że ich reakcja na epidemię jest niewystarczająca. Dziś już nie pouczają.
Gdy niedawno prezydent Donald Trump pokazał podczas konferencji prasowej na planszy, w jak dobrej sytuacji są USA pod względem wskaźnika śmiertelności w porównaniu z innymi krajami, a czarną listę otwierała Belgia (według ostatnich danych – 15,3 proc.) w ambasadach Belgii rozdzwoniły się telefony. „O co chodzi?”, „Dlaczego sobie tak nie radzicie?”. Ale Steven Van Gucht odpowiada, żeby się inni o Belgię nie martwili. – My jesteśmy po prostu najbardziej przejrzyści. Mamy swój sposób liczenia ofiar i go nie zmienimy. Liczymy najlepiej. Tak, być może zawyżamy sobie liczbę zgonów. Ale nie przejmujemy się tym, że to wypacza nasz międzynarodowy ranking jeśli chodzi o radzenie sobie z koronawirusem – tłumaczy. – Tak, to zapewne nie jest dobre dla naszego wizerunku w świecie, ale dla mnie najważniejszy jest dialog z Belgami i to, żeby jak najmniej osób zmarło – mówiła premier Sophie Wilmes tydzień temu w wywiadzie dla „De Standaard”. Ona też przekonuje, że to nieszczęsne liderowanie Belgii w statystykach śmiertelności bierze się przede wszystkim ze sposobu liczenia zgonów. I że być może są one zawyżone.
„Der Spiegel” wyliczał niedawno w dużym tekście o Belgii, jakie dane trzeba zebrać, żeby rozwiązać zagadkę tych fatalnych statystyk: mowa o kraju, który jest jednym wielkim szlakiem tranzytowym, kraju gęsto zaludnionym. I z zanieczyszczonym powietrzem, a to według niektórych naukowców sprzyja rozprzestrzenianiu wirusa. Do tego doszły, jak pisze „Der Spiegel”, zaniedbania na początku epidemii. Zbyt mało testów, chroniczny niedowład rządu federalnego, który jest zakładnikiem podziałów między Flamandami a Walonami (a swoje władze ma też mniejszość niemieckojęzyczna). Premier Wilmes zapewniła sobie w miarę mocne i zdyscyplinowane zaplecze parlamentarne tylko dlatego, że pandemia na razie unieważniła niektóre spory. Do tego doszło niedoszacowanie zagrożenia. Nawet Van Gucht przewidywał, że liczba zakażeń nie przekroczy kilkunastu tysięcy, szarżowała też z optymizmem minister zdrowia Maggie de Block. Aż sytuacja zrobiła się naprawdę poważna. Choć, powtarzają Van Gucht i premier – nie aż tak straszna jak by wynikało ze statystyk Belgii na tle danych z innych krajów. – Nawet w szczycie zachorowań obłożenie naszych stanowisk intensywnej terapii nie przekroczyło 58 procent, dla nikogo potrzebującego nie zabrakło tam miejsca, to chyba nie jest najgorsze zarządzanie sytuacją kryzysową –mówi Van Gucht.
A o co chodzi z zawyżaniem danych o zgonach? Belgia, w przeciwieństwie do wielu krajów, uznaje za ofiarę koronawirusa każdego chorego, co do którego były podejrzenia, że się zakaził. Nawet jeśli nie zrobiono mu testu. - Dzięki temu, że wliczamy do zgonów na koronawirusa nawet ludzi, których tylko podejrzewamy, że mogli się zakazić, mamy prawdziwszy obraz sytuacji. Dzięki temu się zorientowaliśmy jak poważna jest sytuacja w domach opieki społecznej i mogliśmy ostrzej zareagować, ratując wiele żyć – mówił Van Gucht w wywiadzie dla „Het Nieuwsblad”. A jeśli ktoś już bardzo chce licytować się na dane, to niech belgijskie – radzi Van Gucht – podzieli na pół i porówna do innych krajów, wtedy dostanie prawdziwy obraz. A wszystko właśnie przez domy opieki społeczne. Z nich pochodzi około połowa belgijskich przypadków śmiertelnych w czasie pandemii, bywały dni, że nawet 70 procent. 95 procent tych ofiar nie miało testu na koronawirusa, a jednak zostały zaliczone do ofiar pandemii, mimo że w wielu krajach w ogóle nie liczy się takich przypadków, ograniczając się, jak np. Wielka Brytania, do liczenia zmarłych w szpitalach. – Dlatego porównywanie sytuacji w różnych krajach jest bez sensu. Nie dbam o to. Lepiej teraz przeszacować liczbę ofiar, niż niedoszacować. Poza tym nie we wszystkie kraje wirus uderzył z taką samą siłą. Nie do wszystkich krajów wirus został przywieziony np. z ferii narciarskich w takiej samej skali. Belgia akurat miała tutaj prawdopodobnie pecha – mówi Van Gucht. Ostrzega, że znamy dopiero jedną dziesiątą możliwości wirusa i zima 2020-2021 będzie kluczowa, nie można wykluczyć kolejnego lockdownu. I dodaje: nie martwcie się Belgią, martwcie się krajami które niedostatecznie raportują.
Pani premier, zapowiadając luzowanie ograniczeń od 4 maja, zastrzegła: nic tu nie jest wyryte w kamieniu, będziemy śledzić i reagować. I dla Jupiler Pro League najlepszym dziś wyjściem wydaje się: śledzić, ale na razie nie reagować. Przedwczesne zakończenie ligi bez zakazu od władz państwowych może oznaczać nie tylko narażenie się władzom UEFA, ale też konieczność zwrotu ostatniej transzy z praw telewizyjnych, 23 mln euro wypłaconych awansem niedługo przed pandemią. Stacje transmitujące Jupiler Pro League już oficjalnie zapowiedziały, że będą się domagać zwrotu przelewu za play-offy, jeśli do nich nie dojdzie. Do dogrania została jeszcze jedna kolejka sezonu zasadniczego, a potem właśnie play-offy, telewizje zapłaciły już wszystkie należności.
Przykład Holandii, która już się uwinęła z zakończeniem rozgrywek, też nie zachęca do radykalnych kroków. Eredivisie trzeba było zakończyć, tu nie ma wielkich sporów. Ale jest wielka kłótnia o brak spadków i awansów oraz przydział miejsc w europejskich pucharach. FC Utrecht miał walczyć w play off o udział w eliminacjach Ligi Europy, ale play off nie będzie, a Utrecht jest szósty, na pierwszym miejscu które nie kwalifikuje do pucharów. Nie będzie też finału Pucharu Holandii, do którego Utrecht awansował, a zwycięzca finału gra od razu w fazie grupowej LE. Klub zapowiada, że wynajmie najlepszych adwokatów.
W Belgii też może być burza. Zarząd ligi rekomendował kończenie sezonu jednogłośnie, ale tam nie ma przedstawiciela Royalu Antwerp, a właściciel tego klubu jest znany z tego, że lubi iść pod prąd.
Paul Gheysens, deweloper, który swoje imperium zbudował między innymi dzięki temu, że już w latach 90. dostrzegł w Polsce ziemię obiecaną dla swojej firmy Ghelamco, toczy ambicjonalne spory z szefem Club Brugge (aktualny lider ligi, z przewagą aż 15 pkt nad wiceliderem) i już zapowiedział, że jest za dograniem ligi. Gheysens uważa, że do zakończenia sezonu prze głównie czołowa trójka, czyli Brugge, Gent i Charleroi. Royal Antwerp jest na czwartym miejscu, ze stratą ledwie dwóch pkt (a punkty po sezonie zasadniczym się dzieli) do drugiego miejsca, dającego prawo gry w eliminacjach Ligi Mistrzów. Gheysens i jego ludzie są w opozycji nie tylko do zarządu ligi, ale też do szefa federacji, Mehdiego Bayata. Choć Gheysens tłumaczy, że nie tyle Bayat mu się nie podoba jako prezes, ile nie podobają mu się konflikty interesów Bayata. Bayat to były dyrektor Charleroi, jego brat to agent piłkarski, któremu w 2018 zarzucono pranie pieniędzy i ustawianie meczów.
Gheysens, któremu niektórzy zarzucają, że czasem jest przeciw czemuś dla samej przyjemności bycia przeciw, byłby za tym, żeby poczekać choćby do 10 maja i kolejnej serii decyzji rządowych. I walczyć o powrót do normalności, tak jak on walczy w swoich firmach. Jeśli na placu budowy nowego stadionu w Antwerpii robotnicy z firmy Gheysensa mogą pracować już dziś, choć w niepełnej obsadzie i z wielką dbałością o higienę, to piłkarzom też nic się nie stanie, gdy popracują.
Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a