To jeden z nielicznych krajów w Europie, w którym o koronawirusie można zacząć mówić, że został zneutralizowany. Od ponad dwóch tygodni nie było tam żadnego nowego, wewnętrznego przypadku zakażenia. Co prawda w ostatnich dniach wykryto trzy nowe infekcje COVID-19, ale wśród osób, które na Wyspy Owcze wróciły z Danii. Szybko je odizolowano. Pięćdziesięciotysięczne państwo ma w swych statystykach 187 zainfekowanych, 178 ozdrowieńców i żadnego zgonu wywołanego epidemią. Ponieważ Wyspy Owcze niemal zupełnie zamknęły swoje granice (do kraju wjeżdżają tylko jego mieszkańcy oraz Duńczycy, po wskazaniu odpowiedniego powodu) to trudno przypuszczać, żeby w najbliższym czasie dane dotyczące rozwoju chorych zaczęły się pogarszać. 20 kwietnia otworzono tam przedszkola i szkoły w klasach 1-3. Również od tego dnia piłkarze trenują w pełnych grupach. Mają normalne zajęcia i sparingi jedenastu na jedenastu.
- Od tego tygodnia nareszcie czuję, że żyję - mówi Sport.pl Łukasz Cieślewicz, zawodnik Vikingur.
Kolejnym krokiem ma być powrót do walki o ligowe punkty. Start rozgrywek wyznaczono na 9 maja i nikt nie zakłada, że ta data się zmieni. Dobra sytuacja w malutkim państwie nie usypia jednak czujności rządzących. Sportowcy będą wracać do gry przy zachowaniu szeregu wytycznych. Niektóre brzmią zwyczajnie, inne ciekawie. Sprawią na pewno, że futbol nabierze nieco ogłady.
- Z tą piłką to trochę taki eksperyment, bo krajowe zalecenia dalej mówią, że w kontaktach musimy zachować dwa metry odległości od siebie - mówi nam Cieślewicz. -Tyle, że piłkarze dostali na normalne treningi zielone światło. Od 20 kwietnia trenujemy całą grupą, gramy jedenastu na jedenastu, jest dawna adrenalina. Do tej pory ćwiczyliśmy po czterech i to w dużych odległościach, bezkontaktowo - opisuje napastnik.
Te normalne treningi mają być przygotowaniem do przesuniętego sezonu. Najwyższa farerska liga piłkarska (Betrideildin) miała rozpocząć się w marcu, ale w kraju nastąpił lockdown. Po ponad miesiącu walki z koronawirusem wydaje się, że małe państwo opanowało sytuację, dlatego rozpoczęcie rozgrywek zaplanowano na 9 maja. Teraz gracze muszą się do tych meczów przygotować. Jedni kibice się cieszą, inni dziwią. Obok edukacji i transportu jedną z pierwszy przywracanych do życia branży jest sport.
- Sporo jest niezadowolonych osób. Podnoszą alarm, dlaczego przedstawiciele innych zawodów nie mogą normalnie funkcjonować albo nawet pracować, a piłkarze mogą biegać za piłką. Tyle że wszystko wskazuje na to, że od 4 maja władze na specjalnej konferencji ogłoszą kolejne luzowanie obostrzeń - tłumaczy nam mieszkający od dekady na Wyspach Owczych Łukasz Cieślewicz.
Normalne treningi, jakie odbywają już ligowcy, nie zwalniają z zasad higieny i kilku środków bezpieczeństwa.
- Dalej nie możemy wchodzić do szatni. Piłki są dezynfekowane przed i po treningu, codziennie prane są też znaczniki. Często myjemy ręce. Po zajęciach od razu jedziemy do domu – wylicza. Z farerskiej federacji do klubów płyną też zalecenia odnośnie do majowych spotkań o punkty. Pedro Tarancon hiszpański zawodnik AB Argir zdradził w rozmowie z rodzimymi mediami to, co przekazano mu klubie.
- Wiem, że jedna drużyna będzie musiała mieć dwie szatnie. Na początku i końcu meczu nie będziemy mogli podawać sobie rąk. Piłkarze nie będą mogli pluć na boisko ani smarkać na nie nosa - opisywał Tarancon.
- Z tym pluciem, brzmi to trochę dziwnie. U nas nikt o tym nie wspominał - mówi z kolei nieco zaskoczony Cieślewicz. - Wiem, że podczas meczów rzeczywiście dla jednej drużyny będą dwie szatnie, bo w jednym pomieszczeniu może być maksymalnie 10 osób - przyznaje. To może nieco skomplikować przedmeczową odprawę i przekazanie ostatnich uwag trenera całej drużynie, ale i z tym sobie już prawdopodobnie poradzono.
- Wiem, że ma być do tego jakieś duże pomieszczenie, gdzie odstępy między zawodnikami będą wynosiły dwa metry - opisuje polski napastnik.
Farerska federacja potwierdziła, że liczba osób obsługujących mecz też będzie limitowana, a kibice są proszeni o pozostanie w domach i oglądanie wydarzeń w telewizji. Z tym ostatnim raczej nie będzie problemu. Mieszkańcy wyspy podczas epidemii byli bardzo zdyscyplinowani i do zaleceń podchodzili poważnie. Pomogło też znakomite przygotowanie Wysp Owczych do walki z chorobą, które uniezależniło kraj od Danii. Od początku epidemii Farerzy mieli własne laboratorium zdolne wykonać dużą liczbę testów na COVID-19, Spory wkład w sprawę miał Debes Christiansen, o czym pisaliśmy tutaj.
To człowiek, który na co dzień jest szefem krajowego laboratorium diagnozującego choroby ryb i zwierząt. W porozumieniu z miejscowymi władzami Christiansen szybko przerobił swoją placówkę tak, by można było w niej badać też próbki uzyskane od ludzi. W ten sposób zakład, który od 2003 roku służył głównie po to, by testować łososie pod kątem infekcji wirusowej, zamienił się w placówkę służącą bezpieczeństwu wszystkich Farerów. Wyspy Owcze mają obecnie jeden z największych wskaźników liczby testów na milion mieszkańców. Do tej pory przebadano tam więcej niż 11 proc. populacji.
- Historię tego wirusologa usłyszałem w telewizji – uśmiecha się Cieślewicz. Dodaje, że z dostępem do testów rzeczywiście problemu nie ma. Robione są w zasadzie każdemu, kto czuje się gorzej lub ma kaszel. O to w kraju wiatru i deszczu jest przecież nietrudno.
- Test miała moja żona i córka, ostatecznie okazało się, że były przeziębione. Wszystko przebiegło sprawnie. Podjechaliśmy samochodem pod szpital. Próbki pobrano przez otwarte w aucie okno. Na tym nasza wizyta w placówce właściwie się skończyła - opisuje nam Cieślewicz. Teraz przygotowuje się do nowego sezonu. 9 maja oczy całej piłkarskiej Europy będą skierowane na Wyspy Owcze. To tamtejsza liga jako pierwsza wznowi rozgrywki. Tak się składa, że ekipa Łukasza Cieślaka zagra na wyjeździe z ekipą Tarancona.
Przeczytaj też:
Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a
Sport.pl Live .