Nie ma jeszcze oficjalnego terminu wznowienia ligi. Nie Bundesliga będzie o tym terminie decydować, tylko Angela Merkel i jej ministrowie po konsultacjach z berlińskim Instytutem Roberta Kocha, wyrocznią w sprawach epidemiologii. Decyzja nie zapadnie przed 30 kwietnia, i będzie można ją odwołać, jeśli sytuacja epidemiczna w Niemczech się pogorszy. Ale i tak, mimo tych wszystkich zastrzeżeń, żadna z wielkich lig nie jest tak bliska powrotu jak niemiecka.
Gdy we Włoszech, Hiszpanii czy Anglii piłkarze są jeszcze skazani na izolację i na treningową improwizację, gdy Holendrzy już musieli się de facto pogodzić z zakończeniem sezonu, a wkrótce to samo może czekać Belgów, Robert Lewandowski i jego Bayern już od ponad dwóch tygodni ćwiczą w klubowym ośrodku, przygotowując się do dokończenia sezonu. A Łukasz Piszczek i jego Borussia Dortmund ćwiczą razem jeszcze dłużej niż Lewandowski i Bayern, bo w Nadrenii-Północnej Westfalii są łagodniejsze przepisy niż w Bawarii. Na razie ćwiczą w grupkach, a nie całą drużyną, i z zachowaniem dystansu, bo każdy w Niemczech musi w miejscu publicznym zachowywać dystans 1,5 m. Ale to już treningi z piłkami, na murawie, podczas gdy w wielu krajach piłkarze mogą ćwiczyć w grupkach tylko na Zoomie, a boiska są jeszcze zamknięte.
– Jesteśmy bardzo daleko przed wszystkimi. Dzwonią codziennie przedsiębiorcy ze świata, dzwonią szefowie lig, nawet amerykańskich. Pytają: jak my to robimy? A my odpowiadamy: to że w ogóle jesteśmy w stanie rozważać powrót, to w pierwszej kolejności zasługa naszej służby zdrowia i tego, jak kryzysem zarządzały władze – mówił w czwartek szef spółki rządzącej Bundesligą (DFL) Christian Seifert po tym, jak kluby pierwszej i drugiej Bundesligi przyjęły plan powrotu: instrukcję grubą na ponad 40 stron, z dokładnie rozpisanymi procedurami postępowania piłkarzy i sztabów w domach, w ośrodkach treningowych, na stadionach. Z pustymi trybunami, z zakazem podawania sobie rąk, z harmonogramem przyjazdu na stadion, godzina po godzinie. Z limitem ok 300 osób, które mogą pracować przy takim meczu. Z testami na koronawirusa przed każdym meczem. A że trzeba będzie odrabiać zaległości i grać co trzy dni, to wyjdą po dwa testy w tygodniu. Łącznie ponad 20 tysięcy testów w całej lidze przez cały czas do końca sezonu, Już teraz treningom klubów Bundesligi towarzyszą testy na koronawirusa. W niektórych klubach robi się je, gdy piłkarz lub członek sztabu ma jakieś najmniejsze objawy choroby. A np. w Bayernie testuje się regularnie wszystkich, dwa razy w tygodniu. Tak aby do minimum ograniczyć ryzyko zakażeń i ułatwić sobie powrót do gry. Kontrolowane są również sztaby, tak by wychwycić osoby, które ze względu na np. choroby przewlekłe są w grupie podwyższonego ryzyka. Jeśli ich obecność przy dokańczaniu sezonu nie jest konieczna, powinny zrezygnować z udziału, jeśli jest konieczna, powinny dokładnie poznać dodatkowe procedury ograniczające ryzyko.
- Mamy jedną z najnowocześniejszych służb zdrowia na świecie, z jedną z najlepszych infrastruktur, świetnie zarządzaną. I świetne przywództwo polityczne. Jeśli dane nam będzie wrócić, to nie dlatego, że Bundesliga jest taka wielka, tylko dlatego, że w takim kraju żyjemy – mówił w czwartek Christian Seifert. I była to oczywiście w jakimś stopniu czołobitność działacza, któremu zależy na korzystnej decyzji rządu federalnego i władz landów. Ale było też dużo prawdy o tym, jak Niemcy radzą sobie z pandemią.
Kluczowy wskaźnik, czyli bazowy współczynnik reprodukcji – średnia liczba osób zakażonych przez jednego chorego - już od pewnego czasu wynosi mniej niż jeden, co oznacza, że zdrowiejących jest więcej niż nowych zakażeń. A kraj zaczyna wygrywać walkę z pandemią. Liczba zakażonych w Niemczech jest ogromna, przekroczyła już 150 tysięcy przypadków, więcej jest ich tylko w USA, Włoszech, Hiszpanii i Francji. Ale już w statystyce zgonów na koronawirusa Niemcy są na ósmym miejscu: 5315 zmarłych według stanu z czwartku. A w liczbie zgonów na milion mieszkańców są dopiero w trzeciej dziesiątce. Dla porównania: w Wielkiej Brytanii umiera niemal co siódma osoba u której zdiagnozowano koronawirusa. W Niemczech – co dwudziesta ósma. A na początku pandemii Niemcy mieli jeszcze niższą śmiertelność, w pewnym momencie niższą nawet niż w stawianej za wzór radzenia sobie z wirusem Korei Południowej.
Specjaliści głowili się wtedy, jak to jest możliwe, światowa prasa pisała o „niemieckim wyjątku”. Jak tłumaczył doktor Hans-Georg Kräusslich ze szpitala uniwersyteckiego w Heidelbergu, jedną z przyczyn była niska średnia wieku zakażonych. - Koronawirus zaczął się w Niemczech jako choroba narciarzy. Względnie młodych, wysportowanych ludzi, którzy wrócili zakażeni z nart w Austrii i we Włoszech – mówił Kräusslich w „New York Timesie”. Potem, w miarę rozprzestrzeniania się choroby, rósł też średni wiek zakażonych oraz średnia śmiertelność. Ale nadal jest dość niska. Niemcy są mistrzami testowania: laboratoria zmobilizowały się tak szybko, że są dziś w stanie zrobić do 700 tysięcy testów tygodniowo, a rząd planuje zwiększyć tę liczbę do 4,5 miliona tygodniowo. Dla porównania: minister Łukasz Szumowski wyliczał w tym tygodniu polskie możliwości na 20 tysięcy testów dziennie, 140 tysięcy tygodniowo. Do tego trzeba dodać sprawne i precyzyjne ustalanie historii kontaktów osób zakażonych – choć tu Niemcy mają sobie trochę do zarzucenia, zwłaszcza jeśli chodzi o sam początek epidemii i śledzenie historii kontaktów tych, którzy przywieźli wirusa z nart w austriackim Ischgl – dobrą ochronę pracowników służby zdrowia przed zakażeniami i po prostu dobry stan służby zdrowia, oraz karność społeczeństwa i jego duże zaufanie do władz i ich zaleceń. Kanclerz Angela Merkel to doktor chemii kwantowej, jej naukowe podejście bardzo w tej sytuacji pomogło.
- Byliśmy w Niemczech o miesiąc szybsi od wielu krajów. To trochę trwa, zanim człowiek umrze na koronawirusa. Musi się zakazić, rozchorować, trafić na OIOM, przegrać walkę. Dla wielu krajów sygnałem do działania była pierwsza śmierć na koronawirusa. A to jest o miesiąc za późno. My tego miesiąca nie przegapiliśmy, bo wcześnie zaczęliśmy diagnostykę – mówi Christian Drosten, nowa gwiazda epidemiologii, główny wirusolog szpitala Charite w Berlinie. To zespół Drostena stworzył w styczniu pierwszy niemiecki test na koronawirusa. A doktor swoimi cyklicznymi pogadankami w stacji NDR podczas pandemii uświadamia Niemców o zagrożeniach i dyscyplinuje ich. - Jesteśmy jednym z niewielu krajów na świecie, w którym liczby naprawdę spadają. Do tego jesteśmy wśród nich największym krajem i krajem z bardzo przejrzystą polityką podawania danych. Można powiedzieć, że uwzględniając to wszystko, jesteśmy najlepsi – mówił w ostatnim odcinku podcastu w NDR. – Ale boję się, że roztrwonimy to nasze zwycięstwo – dodawał. Nie podoba mu się luzowanie niektórych ograniczeń, to że np. zgodę na ponowne otwarcie dostały sklepy, które ograniczą swoją powierzchnię handlową do 800 m kwadratowych. – Dlaczego, jaki to ma sens? – pytał Drosten. Jego zdaniem uchylenie furtki, większa dowolność interpretacji reguł grożą tym, że zaraz ruszy kolejna fala zakażeń. – Mogliśmy osiągnąć bazowy współczynnik reprodukcji 0,2 i prawie usunąć epidemię, gdyby rygory zostały utrzymane jeszcze kilka tygodni. Ale politycy postanowili tego nie robić – mówi. A jego wypowiedzi pośrednio podgrzewają i tak gorący już spór o powrót Bundesligi.
Jak to często bywa, plan przygotowań do powrotu Bundesligi wywołał większy podziw zagranicą niż w kraju autorów planu. A są nimi profesor Tim Meyer, szef komisji medycznej DFB, epidemiolog i mikrobiolog Barbara Gaertner, doktor Werner Krutsch z FIFA Medical Centre w Ratyzbonie i klubowy lekarz Borussii Dortmund Markus Braun. Ich plan, jak sami tłumaczą, nie ma na celu wyeliminowanie ryzyka zakażenia, bo to niemożliwe. Można to ryzyko tylko ograniczyć, i tylko przy założeniu, że wszyscy zaangażowani wykażą się odpowiedzialnością. Zaczynając od piłkarzy, którzy już teraz muszą ograniczać jak najmocniej wszelkie kontakty, po ludzi z obsługi meczów. Nie ma w tym planie koszarowania drużyn w zamkniętych ośrodkach, bo autorzy przekonują, że to zbytnia dolegliwość. Autorzy planu nie mają też zamiaru wchodzić w jakikolwiek sposób w kompetencje krajowych czy landowych służb sanitarno-epidemiologicznych. Dlatego też plan nie rozstrzyga, co z kwarantanną drużyny lub grupy piłkarzy, gdy u jednego z nich zostanie wykryty koronawirus. Autorzy planu zrobili odesłanie do reguł ustalonych przez Instytut Kocha (tak jak w polskim planie powrotu Ekstraklasy jest odesłanie do reguł Sanepidu). Te reguły mówią, że nie ma obowiązku kwarantanny dla wszystkich, którzy z osobą chorą spotykali się w pracy czy w placówce oświatowej, czy nawet w rodzinie. Wszystko zależy od stopnia kontaktu. I nie chodzi o zwykły kontakt, bo takiego na boisku nie da się uniknąć. Instytut Kocha wylicza, kogo trzeba obowiązkowo poddać kwarantannie razem z chorym: m.in. kogoś, kto łącznie rozmawiał z nim co najmniej 15 minut twarzą w twarz, kto miał bez zabezpieczenia kontakt z wydzielinami chorego, kto miał kontakt przez pocałunek, albo wykonywał oddychanie usta-usta, albo kogoś na kogo chory nakichał lub zakasłał. Lekarze w klubach będą mieli obowiązek natychmiastowego odizolowania chorego i powiadomienia władz sanitarno-epidemiologicznych o wykrytym przypadku. I to te władze będą mogły prześledzić historię kontaktów chorego i skorygować reguły kwarantanny. Ale założenia są takie: po przypadku koronawirusa izolujemy piłkarza, być może jeszcze jakieś osoby, które miały z nim kontakt wymagający izolacji, ale nie z automatu całą drużynę. Autorzy planu uprzedzają jednak kluby: przygotujcie szerokie kadry, żebyście mieli kim dograć sezon. A piłkarzom u których zostanie wykryty wirus gwarantują, że przynajmniej na początku ich dane nie będą podawane do publicznej wiadomości.
Jeśli chodzi o testowanie, to nie da się dziś przewidzieć dokładnej liczby badań, ponieważ jest rozważane testowanie na obecność przeciwciał świadczących o przebyciu choroby. Ale to zależy od tego, czy będzie dostępny taki test na przeciwciała, który byłby i szybki i pewny. A wtedy u piłkarzy którzy mają już przeciwciała, nie trzeba będzie robić cyklicznie najbardziej zaawansowanych – i najdroższych – testów. Ponad 20 tysięcy jest więc na razie liczbą umowną. Ale to ona właśnie budzi najwięcej emocji. I zarzutów, że Bundesliga napędzana chęcią zapewnienia sobie ostatniej transzy za prawa telewizyjne, staje do rywalizacji ze społeczeństwem o środki potrzebne do walki z pandemią.
Jedno ze stowarzyszeń kibiców już napisało w oświadczeniu, że taki przedwczesny powrót ligi będzie kpiną ze społeczeństwa. „To są dziesiątki tysięcy testów na koronawirusa, których brakuje w domach opieki” – zarzucił Bundeslidze Karl Lauterbach, ekspert socjaldemokratycznej SPD do spraw służby zdrowia. Władze DFL odpowiedziały na to w oświadczeniu: „Każdy kto zakłada, że ciągłe testowanie piłkarzy spowoduje niedobory testów, ignoruje fakty. Zdolność do testowania bardzo wzrosła w ostatnich tygodniach”. Liga wylicza, że jej potrzeby to ledwie 0,4 procent niemieckiej zdolności do testowania. I zapowiada, że tę część zakupionych testów, które nie zostaną wykorzystane, przekaże służbie zdrowia. Zwraca też uwagę, że testowanie dostarczy bezcennego materiału do badań klinicznych nad koronawirusem u młodych, wysportowanych ludzi. Ale nawet wiceszef Instytutu Kocha powiedział kilka dni temu, że nie jest przekonany, dlaczego jakaś grupa zawodowa miałaby przechodzić tak regularne testy, jeśli inne zawody nie są nim poddawane.
To jeszcze nic w porównaniu do burzy, która się przetacza przez media. Zdecydowanie za powrotem ligi na takich warunkach jest „Bild” i inne gazety Springera, a transmitująca Bundesligę stacja SKY wykupiła we wtorek w gazecie reklamę, w której wielkim „TAAAAAAAAAK!” ogłasza swoją radość z przybliżającego się startu ligi. Ale jest też wiele głosów wątpiących w sens takiego powrotu, albo bardzo krytycznych. „Dzieci nie mogą wyjść na place zabaw. Wnuki nie mogą odwiedzić dziadków. Jak wytłumaczysz swojemu dziecku przy oglądaniu meczu, że jego idole Neuer, Hummels, Werner mogą kopać piłkę, a ono nie? I czy pokochamy taki futbol, przy pustych trybunach? A może się od niego zdystansujemy?” – pyta Michael Horeni, główny dziennikarz piłkarski „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. W historii Bundesligi był tylko jeden mecz przy pustych trybunach: Borussia Moenchengladbach-FC Koeln, 11 marca 2020, już z powodu koronawirusa. Niemcy nazywają to Geisterspiele, czyli mecze duchów. - Czy w czasach gdy żyjemy wynikami podawanymi przez epidemiologów, bo od tych wyników zależy wydolność służby zdrowia i nasze swobody obywatelskie, będziemy w stanie się emocjonować innymi wynikami? – pyta Horeni. A jego redakcyjna koleżanka Evi Simeoni dodaje: - Czy futbol naprawdę jest tak ważny, że można tam będzie nie zachowywać narzuconego wszystkim innym dystansu półtora metra? Naprawdę argumenty ekonomiczne do tego wystarczą?
Komentatorzy piszą, że to jest zwycięstwo nie futbolu, ale futbolowego lobby, zabiegającego o zielone światło u władz, bo piłkarski biznes zaczął się chwiać. „Co się nagle stało, że nasze tabloidy stały się rzecznikami świata futbolu, te same tabloidy, z którymi trenerzy reprezentacji Niemiec musieli wchodzić w różne układy, żeby nie zostać zmiecionymi ze stanowiska?” – pyta komentator „Weser Kurier” Jean-Julien Beer. „Czy wielu kibiców nie odwróci się z odrazą od piłkarskiego biznesu, który z taką prędkością odsłania swój brak dobrych manier i kontaktu z rzeczywistością? Reprezentacja Niemiec już doświadczyła, czym się kończy taka nagła utrata miłości (Beer pisze o mundialu w Rosji, po którym kibice odwrócili się od reprezentacji: przegranej, podzielonej konfliktami, odgradzającej się od fanów - red. ). Jak to może uderzyć w piłkę ligową? To raczej nie wyszłoby na dobre tej stabilności biznesu, o której tyle mówią szefowie ligi” – pisze Beer. – Nie rozumiem, dlaczego ktoś nas ocenia z taką odrazą. Co zawodowy futbol zrobił nie tak? – odpowiada na to Christian Seifert, szef DFL. Zapewnia, że futbol nie wychodzi przed szereg, nie żąda dla siebie dodatkowych przywilejów. Po prostu dobrze się przygotował na wypadek, gdyby sytuacja epidemiczna pozwoliła na powrót.
„Przecież oni tylko zrobili, co do nich należało. Nie chcieli zdawać się tylko na łaskę polityków. Stworzyli szczegółowy plan, który teraz politycy sprawdzą w Instytucie Kocha i systemie zdrowotnym landów. Ten plan musi być pewny, sprawdzony, i można od niego odstąpić kiedy to będzie konieczne.– broni szefów ligi komentator „Die Welt”. „Dlaczego futbol miałby teraz wystartować? Bo ma dobry pomysł i pieniądze by go sfinansować. Wyobraźmy sobie, że to nie liga, tylko np. dobrze prowadzony zakład fryzjerski. Stworzył dobry plan, przekonał władze, może się otwierać” – pisze „Die Welt”
„Jak powiedzieć amatorskim piłkarzom, że oni nie mogą grać, a zawodowi mogą? W wielu landach nie kupisz nawet papieru toaletowego bez założenia maski. A tu piłkarze bez masek mają walczyć na boisku? Chęć gry jest zrozumiała, ale efekt fatalny” – pisze „Die Zeit” w komentarzu zatytułowanym „Igrzyska i śmierć”. „Ponad pięć tysięcy ludzi zmarło w Niemczech na koronawirusa, eksperci ostrzegają przed drugą falą, a za chwilę Fortuna Duesseldorf zagra sobie z Paderborn. Z zaleceń DFL wynika, że piłkarze, aktywni ludzie, mają żyć w bańce, odizolowani od reszty świata. Jak gladiatorzy, którzy mają dać rozrywkę. I ryzykować zdrowiem, a może i życiem. Może ryzyko śmierci z powodu koronawirusa nie jest tak duże jak kiedyś ryzyko dostania trójzębem w klatę na arenie Koloseum. Ale to ryzyko istnieje. A mieliśmy już poważne przypadki wśród młodych ludzi, przypadki śmierci też – pisze komentator „Die Zeit”. Nie kupuje też argumentów, że powrót Bundesligi mógłby dać pocieszenie w czasie pandemii. Premier Bawarii Markus Soeder, zwolennik powrotu ligi, mimo że jego land ma najwięcej przypadków zakażeń i zgonów, mówi: „Weekend z ligą jest dużo mniej nieznośny niż weekend bez ligi”. „Die Zeit” odpowiada: „Futbol jeszcze nikogo nie wyleczył”. Zdaniem komentatora tej gazety, ceną za to danie pocieszenia może być uśpienie czujności, zachęta żeby się jednak umówić z kumplami na spotkanie przy piwie, skoro piłkarze biegają. „Bundesliga to sygnał – kończy „Die Zeit” – że wraca normalność. Ale sygnał zwodniczy. Bo nic nie jest normalne i długo jeszcze nie będzie”.
Decyzja co dalej z Bundesligą zapadnie być może 30 kwietnia podczas narady rządu federalnego z rządami landów. Federalny minister zdrowia Jens Spahn wydaje się sprzyjać powrotowi ligi. Ale za sport na poziomie federalnym odpowiada ministerstwo spraw wewnętrznych. I z niego płyną dużo słabsze zachęty: rozważymy, przeanalizujemy, ale niczego obiecać nie możemy.
Władze ligi przyznały, że z zakładanych wcześniej terminów wznowienia 2 maja jest już nierealny, a 9 maja mało realny. Jeśli się uda, to raczej 16 lub 23 maja.
Przeczytaj także: