Piłkarze nie chcą grać, ale muszą. Władza desperacko stwarza pozory normalności

Są na świecie miejsca, gdzie piłka wciąż się toczy. Mimo koronawirusa, strachu, protestów, obostrzeń. Z różnych powodów: na Białorusi problem się lekceważy, w Nikaragui piłka stwarza pozory normalności, a w Burundi ludzie chronieni są przez Boga. Piłkarze przede wszystkim.

O futbolu na Białorusi dokładnie pisaliśmy już kilka dni temu.Teraz skupiamy się na ligach jeszcze bardziej egzotycznych: nikaraguańskiej, burundyjskiej i tadżykistańskiej, czyli trzech pozostałych, które grają mimo pandemii. Da się nawet znaleźć wspólne dla tych krajów wytłumaczenie, dlaczego tak się dzieje. Przede wszystkim, oficjalna liczba zakażonych koronawirusem jest tam niewielka. Władze bardzo się starają, by taka była. Poza tym, w krajach tych nie wprowadzono obostrzeń, które widzimy w Europie - dzieci chodzą do szkół, większość dorosłych normalnie pracuje, a mecze mają dopełniać obrazu normalności. Rządzący tymi ligami powtarzają też, że wreszcie świat na nie patrzy i taka sytuacja więcej może się nie powtórzyć. - Inauguracja sezonu w Tadżykistanie dopiero nadchodzi, a już zainteresowanie tą ligą wzrosło o 2000 procent! - powiedział "Guardianowi" rzecznik jednej z firm bukmacherskich. 

Nikaragua, czyli gramy, bo taka jest wola dyktatora

Patrząc po nazwach, należałoby zacząć nerwowe odliczanie: do spotkania Juventusu z Realem pozostało już tylko kilkanaście dni. Ale w lidze nikaraguańskiej żaden to hit, bo oba zespoły znacznie bliżej są spadku niż mistrzostwa. Najciekawsze są ostatnio mecze Diriangenu, czyli najstarszego klubu w kraju. Jego piłkarze wyszli na ostatni mecz w maskach i ochronnych rękawiczkach, a do zdjęcia pozowali w bezpiecznej odległości od siebie. Chcieli pokazać, że się boją. - Nasi piłkarze nie chcą grać - mówi Sergio Salazar, dyrektor generalny klubu. - Chcieliśmy zawiesić ligę, ale wypowiedziały się w tej sprawie wszystkie kluby i większość wolała kontynuować grę. 

Zobacz wideo Gikiewicz o sytuacji w Jordanii: Stan wojenny, a ludzie wychodzą na balkony i rzucają kwiaty

Według ustaleń "Guardiana" dokładnie dziewięć na dziesięć klubów było za. Wszystkie zespoły, z wyjątkiem Diriangenu, powiedzieli, że będą grać, dopóki minister zdrowia nie stwierdzi, że to niebezpieczne. A wiadomo, że prędko nie stwierdzi, bo nie chce tego rządzący Nikaraguą prezydent Daniel Ortega. W skrócie: to do niego prowadzą niemal wszystkie drogi w Nikaragui. - "Piłka nożna jest dla niego narzędziem do zachowania stabilności wewnątrz kraju" - pisze "Guardian".

Dlaczego Diriangen się wyłamał? Otóż jest jedynym klubem w lidze, który nie jest zależy od budżetu państwa. Reszta jest utrzymywana przez urzędy miasta i sponsorów należących do państwa. Nie może więc pozwolić sobie na protesty. Nie w kraju, który ma ponad 70 więźniów politycznych i do którego podróżowanie odradza polski MSZ. - Pobyt w tym kraju nie jest zalecany ze względu na niebezpieczeństwo i niestabilność polityczną - czytamy na stronie ministerstwa. Leżąca w Ameryce Środkowej Nikaragua ma jeden z najwyższych na świecie wskaźników przestępczości i tzw. przypadkowych morderstw. Wciąż dochodzi tam do antyrządowych demonstracji, choć już nie na taką skalę, jak w kwietniu 2018 roku.

Wtedy reżim Ortegi poważnie się zachwiał. Ostatecznie prezydent stłamsił zamieszki, obronił się, ale od tamtej pory ma chorobliwą i nieustanną potrzebę kontrolowania wszystkiego, co dzieje się w kraju. Odwołanie zawodów sportowych - meczów piłkarskich czy baseballowych - sprawiłoby wrażenie, że tę kontrolę traci. Tu dochodzimy do sedna sprawy: władze zatajają informacje o zachorowaniach i zgonach spowodowanych koronawirusem, by liga mogła grać dalej. Oficjalnie mówią o pięciu osobach zakażonych i jednym zgonie. Zachęcają obywateli, by pokazywali na ulicach, że nie boją się koronawirusa. W dobrym guście jest teraz ostentacyjne całowanie się czy praca w grupach. - "Dalsze rozgrywanie meczów jest wynikiem silnej potrzeby udowodnienia normalności. Ortega od 2018 roku desperacko stara się pokazać, że wszystko wróciło do normy. W tym celu nie odpuszcza również sportu" - mówi "Guardianowi" niezależny dziennikarz Camilo Velasquez. Gdyby nagle zawiesić rozgrywki, ludzie uznaliby to za komunikat: nie jest normalnie. I mogliby wykorzystać sytuację do rozpoczęcia strajków i zamieszek podobnych jak półtora roku temu.

Gdy z piłkarzami rozmawia się oficjalnie, mówią, że się nie boją i ich obowiązkiem jest grać. Doceniają, że ich liga, której mecze można śledzić na YouTubie, wreszcie zainteresowała ludzi. Chcą wykorzystać moment. Może mecze oglądają skauci? Rzucają też te chwytne hasła podsuwane przez władze, że piłka nożna jest psychologiem dla tłumów. Co odważniejsi przyznają, że sytuacja jest niepokojąca, ale są profesjonalistami, więc dopóki nie ma zakazu gry w piłkę, muszą wychodzić na boisko. Wystarczy jednak, że dziennikarze wyłączą dyktafony, a piłkarze zaczynają opowiadają o strachu, jeżdżeniu na mecze osobówkami zamiast wspólnie autobusem, szantażach ze strony klubu, że mają grać i normalnie trenować, Przyznają, że są w beznadziejnym położeniu, w którym ani nie myślą o graniu, ani o jakimkolwiek sprzeciwie czy krytyce prezydenta. Bo kto chce pieniędzy, musi siedzieć cicho. Protestujący są karani rozwiązaniem kontraktu, a innego klubu w Nikaragui na pewno nie znajdą, bo prezydent Ortega własnoręcznie wpisze ich nazwisko na czarną listę.

Przekonał się o tym młody baseballista Robbin Zeledón, który apelował, by jego klub nie wychodził na następny mecz. Został zawieszony na rok. - Jak wielką odwagę miał ten chłopak! Myślał o swojej rodzinie, chciał rozpocząć dyskusję na temat bezpieczeństwa sportowców. O przykład godny naśladowania. Pieniądze i praca mają drugorzędne znaczenie, gdy zagrożone jest ludzkie życie – chwalił go w mediach były baseballista Dennis Martinez. Tyle, że teraz przez rok nie będzie otrzymywał pensji. I można się tylko domyślać, czy jego rodzina jest z tego zadowolona. To nauczka dla innych. Real Madiz w mediach społecznościowych popierał strajk Diriangenu, ale wystarczyła chwila, by wpis o tym, że jego piłkarze też nie chcą rozgrywać kolejnego meczu, został usunięty. Spotkanie odbyło się normalnie, a oni przegrali 0:4. Kibice nie mogli wejść na stadion, ale znaleźli odpowiednio wysokie drzewa, dachy lub maszty, by zza trybun oglądać mecz. Normalność została zachowana.

Paragwajczyk Fernando Insaurralde, który z powodu zagrożenia koronawirusem zerwał kontrakt z Juventusem Managua i wrócił do swojego kraju, mówi w rozmowie z "ESPN": - "Wiem już, że sytuacja w Nikaragui jest znacznie poważniejsza niż podają władze. Nie chcą, żeby przestać grać, dlatego potwierdzili tylko kilka przypadków zachorowań. Może 20 proc. ludzi zostaje w domach, a reszta żyje tak samo, jak wcześniej. Wszystko funkcjonuje normalnie, bo w kraju sporo jest niezależnych miejsc pracy, więc jeśli ludzie przestaną pracować, nie będą zarabiać i ich biznesy upadną. A jeśli w Nikaragui przestaniesz pracować, umrzesz z głodu".

Burundi, czyli kraj chroniony przez Boga

W Burundi, prezydent Pierre Nkurunziza wprowadził natomiast zakaz biegania w grupach. Ale nie w związku z koronawirusem, a w ogóle. Uznał bowiem, że grupowe biegi są zagrożeniem politycznym, gdyż pod przykrywką biegania mogą gromadzić się jego przeciwnicy, by planować, jak pozbawić go władzy. Można więc co najwyżej biegać w pojedynkę albo za piłką. W 11-milionowym kraju odnotowano tylko trzy przypadki zakażenia koronawirusem, więc w zeszły weekend normalnie - terminowo i z udziałem kibiców - odbyły się mecze Pucharu Prezydenta, drugiej ligi i dwóch najwyższych lig kobiet. 

Nie do końca jest tak, że problem koronawirusa jest tam lekceważony, bo władze burundyjskiego futbolu były jednymi z pierwszych, które apelowały do Konfederacji Afrykańskiego Futbolu, żeby przełożyć marcowe mecze kwalifikacyjne Pucharu Narodów Afryki, bo bały się powoływać zawodników grających w Europie. Władze Burundi szybko zdecydowały też o zamknięciu granic. Lądować na ich terenie mogą tylko samoloty towarowe, a pracujący na nich ludzie, jeśli zostają w Burundi, muszą poddać się dwutygodniowej kwarantannie. 

Nie zakazano natomiast odprawiania mszy katolickich. - Wiem, że w wielu krajach podjęto takie decyzje, ale u nas nabożeństwa wciąż się odbywają. I co? Mamy tylko trzy potwierdzone przypadki koronawirusa. Myślę, że dodatkowe wyjaśnienia nie są potrzebne - powiedział "ESPN" Jeremie Manirakiza, sekretarz wykonawczy burundyjskiej federacji. - Nasz rząd podjął niezbędne środki, by walczyć z epidemią. Nic nie stoi na przeszkodzie, by kontynuować rozgrywki. Nie ma strachu ani paniki. Piłkarze nie boją się grać, są zrelaksowani - opisuje dziennikarz sportowy Liliane Nshimirimana.

W całym kraju odbywają się wesela, spotkania, pogrzeby, dyskoteki czy koncerty. Wprowadzono jedynie godzinę policyjną, by ograniczyć działalność barów i klubów nocnych. Innych obostrzeń nie ma. Tego nie potrafi zrozumieć Justin Ndikumana, reprezentacyjny bramkarz, który gra w lidze kenijskiej. - W Burundi wyszli z założenia, że jeśli zamkną granice i nikogo nie będą wpuszczać, to będą bezpieczni. Ale to dość ryzykowne podejście - mówił, zanim jeszcze potwierdzono pierwsze zachorowanie. Inne afrykańskie kraje, w których chorych również można policzyć na palcach jednej ręki, zdecydowały jednak o zawieszeniu rozgrywek. - Czytam w mediach społecznościowych, że nawet jeśli chorzy się u nas pojawią, to władze i tak to ukryją, żeby nie niepokoić innych i nie odwoływać mszy - dodał.

- "Nie zgadzam się z tym, że w Burundi są tylko trzy osoby chore na COVID-19. To nieprawda, jest ich znacznie więcej. Nie wiem, dlaczego w kraju nikt o tym nie mówi. To szokujące. W Zambii podają te informacje. Boję się o mój kraj, bo wciąż mam tam rodzinę" - opowiadał "ESPN" inny reprezentant, grający w Zambii napastnik Laudit Mavugo. - "Wszyscy mówią, że Bóg ochroni nasz kraj i piłkarzy, którzy dają radość innym ludziom. Ale nie jest to, moim zdaniem, wystarczający powód, by dalej grać w piłkę" - dodaje. 

- Rozgrywki powinny zostać zawieszone. Nie zgadzam się, że w kraju jest tak mało przypadków zachorowania. Boję się o swoją rodzinę. Prosiłem, by bracia nie chodzi na mecze, bo tam najłatwiej się zarazić - zgadza się 20-letni Jules Ulimweng, który gra w klubie z Rwandy. W styczniu miał odejść do Shaanxi Chang'an Athletic, drużyny z drugiej ligi chińskiej, ale plany storpedował koronawirus.

Wielu uważa, że rozgrywki uda się zawiesić tylko wtedy, gdy rząd i bardzo wpływowy kościół katolicki zmienią swoje podejście. Ale nic na to nie wskazuje. W zeszły weekend najważniejszy w kraju arcybiskup Gervais Banshimiyubusa, zwrócił się do wiernych z prośbą o modlitwę w intencji zwalczenia koronawirusa. Nalegał przy tym, by drzwi kościołów pozostały otwarte i msze odbywały się normalnie. Kościół zdecydował jedynie, by podczas nabożeństwa unikać fizycznego kontaktu i wypraszać tych, którzy kaszlą. Dopóki Banshimiyubusa, który ma olbrzymi wpływ na ludzi, nie zdecyduje o odwołaniu mszy, nie ma też co liczyć na odwołanie meczów. Tylko on - nie prezydent, który jest jednocześnie szefem rządu - może popchnąć pierwszą kostkę domino ze zmianami. 

Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a

Sport.pl LiveSport.pl Live .

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.