Kiedy w Polsce brakuje testów, tam robią je na potęgę. "Są powszechnie dostępne i darmowe"

Naukowcy na świecie są pod wrażeniem pracy, jaką wykonuje Islandia, która masowo przeprowadza testy na obecność koronawirusa. - Tutaj jest to bardzo proste. Testy może przejść każdy, wystarczy tylko się zapisać - mówi Patryk Hryniewicki, polski piłkarz od 12 lat mieszkający w Reykjaviku.

Islandia to najczystsze powietrze i rzeki w Europie, ale też wielkie pustkowia, księżycowe krajobrazy i surowa przyroda. Uznawana jest za jeden z najszczęśliwszych krajów na świecie, gdzie żyje się spokojnie i bezpiecznie. Teraz bezpieczeństwo nabiera tam jednak nowego znaczenia, bo kiedy w Polsce kończą się testy na koronawirusa, tam przeprowadza się je na potęgę, masowo. Islandia przebadała już ponad 5 procent swojej populacji. Czyli blisko 18 tysięcy osób z 360 tysięcy, które zamieszkuje tę wyspę - z czego ponad połowa w stolicy, Reykjaviku.

Podczas gdy Narodowy Szpital Uniwersytecki w Reykjaviku testuje osoby obarczone wysokim ryzykiem lub wykazujące objawy, islandzka firma deCODE Genetics koncentruje się na reszcie populacji. Eksperci nie mają wątpliwości, że to właśnie przesiewowe testy są kluczem do kontrolowania koronawirusa i stworzenia dokładniejszego obrazu rozprzestrzeniania się choroby COVID-19. Są pod wrażeniem pracy, którą w tym aspekcie wykonano już na Islandii. - Dzięki temu możemy dokładniej śledzić łańcuch infekcji - mówi Derek Gatherer, specjalista chorób zakaźnych z Lancaster University.

- Nasze pierwsze wyniki wskazują, że niewielka część ogólnej populacji zachorowała na wirusa, a połowa osób, które uzyskały pozytywy wynik, nie ma objawów. Z kolei druga połowa wykazała objawy bardzo umiarkowane, podobne do przeziębienia - dodaje Thorolfur Gudnason, główny epidemiolog Islandii, którego cytuje CNN.

Zobacz wideo Władze Wenecji dezynfekują miejsca publiczne w celu ograniczenia rozprzestrzeniania się koronawirusa

Na Islandii jest co najmniej 40 mutacji koronawirusa

Naukowcy twierdzą, że testy na Islandii już ujawniły, że jest co najmniej 40 mutacji koronawirusa, który może się rozwijać i stawać bardziej zaraźliwy, ale co istotne także mniej niebezpieczny. - Jest tak, jak się spodziewaliśmy: mutacje dzielą się na grupy, które można przypisać do określonych źródeł infekcji. To pozwala nam zobaczyć, jak rozwijają się wirusy i skąd się biorą. To dla nas bardzo cenna wiedza - mówi wirusolog Allan Randrup Thomsen w rozmowie z information.dk. - Jeżeli chodzi o Islandię, wyróżnić można przede wszystkim trzy różne typy koronawirusa. Zakażone osoby najczęściej przywiozły patogen z Austrii, Włoch i Wielkiej Brytanii. Ale jest ich więcej, bo wykryliśmy też przypadek, który jest specyficzny dla zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych - dodaje Thomsen.

- Wciąż się zastanawiamy i cały czas analizujemy, czy te mutacje mają związek z tym, jak ludzie reagują na koronawirusa. Czy to od nich zależy, czy może bardziej od genetyki danej osoby, że jedna przechodzi to jak przeziębienie, a inna potrzebuje respiratora - mówi Kari Stefansson, założyciel firmy deCODE Genetics.

Dwa śmiertelne przypadki, ale tak w zasadzie to jeden

Łącznie na Islandii zakażonych jest 1220 osób, w tym dwie ofiary śmiertelne. - To starsza kobieta. Drugi przypadek zgonu to turysta z Australii, który został wykryty na północy kraju. Ale nie jest on za bardzo uwzględniany w oficjalnych statystykach, bo wszędzie podaje się, że zmarła jedna osoba - mówi Patryk Hryniewicki, który od 12 lat żyje i gra w piłkę na Islandii, w Leiknirze Reykjavik.

Jak na kraj z tak niewielką populacją, zakażonych na Islandii jest całkiem sporo. Ale wpływ na to mają właśnie masowe testy, które przeprowadza deCODE Genetics. - Są bardzo popularne, powszechnie dostępne i darmowe. Tutaj to jest bardzo proste, bo może przejść je każdy, wystarczy tylko się zapisać - opowiada Hryniewicki.

Na Islandii mieszka 20 tys. Polaków. Może się wydawać niedużo, ale to najliczniejsza grupa etniczna spoza tego kraju, która stanowi aż 6 proc. wszystkich mieszkańców. To również kraj turystyczny, który odwiedza wiele osób, w tym także z Polski. - Wiadomo, że teraz granice są zamknięte. Rząd wprowadza różne środki ostrożności: zamykane są szkoły, przedszkola, kina, teatry. Ale życie w Reykjaviku toczy się w miarę normalnie. Sam teraz aktualnie patrzę przez okno i widzę kilka osób, a tak jest normalnie. Sklepy też są otwarte, niektóre kawiarnie również. Zmieniło się jedynie to, że ludzie bardziej trzymają dystans - stojąc w kolejkach, zachowują większy odstęp. Ale i tak nadal sporo kręci się po ulicach, spaceruje. Jest w miarę normalnie. Choć z drugiej strony może wcale tak normalnie nie jest, bo już teraz słyszymy i czytamy, że wiele osób traci pracę - zastanawia się Hryniewicki.

I mówi dalej: - Bo sport na Islandii też się zatrzymał. Co prawda liga miała ruszyć dopiero za kilka tygodni, ale oprócz ligi grane są tu też inne mecze, przeróżne puchary. Teraz tego nie ma. Od połowy marca mamy zakaz ćwiczenia w grupach, a więc trenujemy indywidualnie, bo zajęcia w klubie, które w zasadzie toczyły się nieprzerwanie od października - nie licząc krótkiej przerwy na święta - zostały odwołane. Do kiedy? Na razie do połowy kwietnia, ale już teraz mówi się, że liga nie wróci wcześniej niż w maju, choć i ten termin, patrząc na to, jak to się wszystko rozwija, wydaje się dość wątpliwy.

Pierwszy przypadek wśród piłkarzy

Birkir Heimisson, młodzieżowy reprezentant Islandii grający w Valur Reykjavik, jest pierwszym piłkarzem najwyższej ligi islandzkiej, u którego stwierdzono zakażenie koronawirusem. - Przed tygodniem zacząłem czuć się źle, bolały mnie mięśnie, miałem ból gardła i kaszel. Były to typowe objawy normalnej grypy, którą przechodziłem wielokrotnie. Zalecono mi przebywanie w domu, lecz przeprowadzono test, który w niedzielę dał wynik pozytywny - powiedział piłkarz portalowi fotbolti.net. Wcześniej 23 marca wykryto koronawirusa u Olafura Stigssona, trenera klubu Fylkir Reykjavik.

Islandia chwali się tym, że w stosunku do osób zakażonych prowadzi bardzo agresywną politykę kwarantanny. A pod obserwacją ma osoby, które jeszcze nie przeszły testów i nie wykazują nawet specjalnych objawów. - Za złamanie zakazu kwarantanny grozi 500 tys. koron grzywny [ok. 14 tys. zł], ale jeszcze nie słyszałem, by ktokolwiek został ukarany - kończy Hryniewicki.

Więcej o:
Copyright © Agora SA