"Łóżeczko otoczone misiami. W środku niemowlę. Reanimowałem je. Byliśmy tam półtorej godziny"

Na boisku - defensywny pomocnik. W karetce - ratownik na pace. Tam za piłką, tu z noszami od pacjenta do pacjenta. Raz krótkie spodenki i koszulka, raz kombinezon i maska. 13 meczów w Ekstraklasie, kilkaset wyjazdów do pacjentów. - W karetce, jak w piłce: najpierw debiutujesz, później są zwycięstwa, gole, niestety też porażki - mówi Paweł Giel.

- Słuchaj, macie karetkę przystosowaną do przewozu pacjentów z COVID? - pyta dyspozytor. To dziwne, bo zazwyczaj nie dzwoni, tylko od razu wysyła wezwanie na tablet. - Nie mamy - odpowiada Paweł i zaczyna się zastanawiać: rutynowe pytanie na przyszłość czy ktoś z koronawirusem już teraz? Jest początek marca, polski pacjent zero już znany, ale poza nim raptem kilku innych. 

22:00, mija piętnasta godzina dyżuru. Dźwięk tabletu jest tak głośny, że słychać go w pomieszczeniu obok. Z odpoczynku nici. Zresztą, zawsze tak jest, że gdy zaczynasz mrużyć oczy, on podrywa cię na równe nogi. Wezwanie: Ciechanów, pacjent po trzydziestce z dusznością, w adnotacji: wywiad COVID-19 - dodatni. Konsternacja, bo to pierwszy taki pacjent. Trzyosobowy zespół: lekarz, ratownik-kierowca, Paweł - ratownik. - Dobra, ubieramy się wszyscy i jedziemy do niego - mówi lekarz. Jednoczęściowy kombinezon, dwie pary rękawiczek, dodatkowe nakładki na buty, maska z filtrem, okulary, kaptur. Pięć minut później karetka rusza. Jedna z trzech ratunkowych, którymi dysponuje szpital.

Dyspozytor decyduje: wyjazd bez sygnałów, bo ulice już puste. Cicho gra radio, wszyscy skupieni. - Pacjent nie wymaga żadnej naszej interwencji, musimy go tylko przewieźć. Jak najmniej ludzi do niego i jak najmniej czynności przy nim - ustala lekarz. Zaczynają dyskutować, czy to w ogóle dobra decyzja, żeby po niego jechali. Karetka będzie przez to wyłączona z użytkowania przez kilka godzin, więc zostaną tylko dwie na 70 tysięcy mieszkańców powiatu ciechanowskiego. A jeśli w tym czasie coś się wydarzy? Odpukują.

Paweł dzwoni do swojej dziewczyny. Mówi, że jedzie do koronawirusa, chwilę żartują. Do mieszkania wchodzi sam. Przeprowadza wywiad, mierzy temperaturę. Rzeczywiście, wszystkie objawy wskazują na koronawirusa, ale mężczyzna, mimo gorączki, czuje się nieźle. Ubiera się, idą do karetki. - Pacjent był bardzo wylewny. Opowiadał po drodze przeróżne historie, więc w końcu mu powiedziałem, żeby chociaż się w moją stronę nie obracał. Śmialiśmy się, że ma mówić prosto przed siebie, a ja mu będę z boku odpowiadał - wspomina Paweł. Po kilku minutach są już w szpitalu. Pacjent na oddział zakaźny, ratownicy z powrotem do karetki zdezynfekować miejsce, gdzie siedział i to czego dotykał. - Włączyła nam się nadgorliwość i dla pewności zabezpieczyliśmy cały ambulans. 

Przez następną godzinę ozonator raz jeszcze dezynfekuje całość. Dla ratowników to czas, żeby zdjąć kombinezon. Ostrożnie, byle rękawiczkami nie dotknąć odsłoniętych części ciała. - Ściągając go, starasz się zwijać w taki rulon, żeby ta zewnętrzna strona nie dotknęła twojego ubrania. A już nie daj Boże skóry! Całość wrzucasz do czerwonego worka na odpady. To od razu idzie do utylizacji, a my pod prysznic. Chyba po to, żeby jakoś na psychikę wpłynąć i chwilę odpocząć - mówi. Godzinę później zgłaszają gotowość. Znów dźwięk tabletu. 

Debiuty

Był 27 lutego 2012 roku, ostatni mecz 19. kolejki T-Mobile Ekstraklasy. PGE GKS Bełchatów grał z Górnikiem Zabrze. To był dobry czas dla obu zespołów, bo kolejkę wcześniej piłkarze Kamila Kieresia wygrali z Lechem Poznań, a drużyna Adama Nawałki pokonała 2:0 Legię. W zimowy wieczór na trybunach pojawiło się ponad 2300 kibiców. Paweł Giel debiutował. Od razu w pierwszym składzie, jako jedyny defensywny pomocnik. - Przyjechało sporo znajomych z Radzionkowa. Stamtąd pochodzę. My tam wszyscy się wspieraliśmy, więc jak koledzy usłyszeli, że ja zadebiutuję w Ekstraklasie, a w bramce Górnika będzie Łukasz Skorupski, też od nas z Radzionkowa, to stwierdzili, że muszą być na tym meczu. Dobrze wtedy zagrałem. Całą drugą połowę graliśmy w dziesiątkę, więc miałem sporo roboty. Po meczu rozmawiałem z Michałem Pazdanem i też mi powiedział, że jak na debiut to świetny występ. Poklepał, pogratulował. Miło było. On strzelił nam gola na 1:1. Tak się skończyło. Grał wtedy też Arkadiusz Milik, a trenerem Górnika był przyszły selekcjoner.

Paweł jeszcze lepiej pamięta debiut w karetce. Jesień 2017. Paskudny, zimny i deszczowy wieczór. Pani doktor wchodzi do karetki. - Młody, ale masz wejście. Nóż w klatce piersiowej. - Na szczęście miałem już za sobą kilka miesięcy pracy na SORze w Wojskowym Instytucie Medycznym na Szaserów w Warszawie, więc nie byłem bardzo spanikowany. Ale na pierwszym dyżurze nikt nie wie na co cię stać. Ty też tych ludzi nie znasz, więc jest dreszczyk emocji. Tym bardziej, że jedziesz do mężczyzny, który ma wbity nóż. Jak się później okazało, dwa milimetry od serca - wspomina Paweł.

Karetka jedzie najszybciej jak to możliwe, ale droga kręta, wyboista. Okolica nieciekawa. Pacjent po sześćdziesiątce. Pijany, agresywny. Krzyki słychać już przed drzwiami. - Wchodzimy. Mężczyzna ma w klacie naprawdę duży, kuchenny nóż, ale rzuca się na nas, szarpie się, gdy chcemy mu pomóc. Panie, co pan robi?! W końcu jakoś go obróciliśmy, daliśmy coś na uspokojenie. Ja patrzę, a ten nóż prawie przeszedł na wylot. Z przodu wystawał tylko trzonek, a na plecach normalnie było widać wypukłość od tego ostrza. Podobno sam sobie go wbił, ale nie wiem czy to prawda, ani tym bardziej jak to zrobił. Leki uspokajające zaczęły działać, więc w karetce był już spokojniejszy. Trafił na SOR, później zabrało go Lotnicze Pogotowie Ratunkowe do specjalistycznego ośrodka urazowego. Nie wiem, czy przeżył.

Zwycięstwa 

- W Radzionkowie naprawdę wszyscy byliśmy rodziną. Atmosfera była świetna. Przychodził ktoś nowy i od razu stawał się jej członkiem. Wchodził do ekipy. Do dzisiaj mamy ze sobą kontakt, choć się porozjeżdżaliśmy. Do dzisiaj wspominam awanse, które po kolei robiliśmy z czwartej ligi do pierwszej. Później już nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Serie zwycięstw, atmosfera, coś pięknego.

Z Radzionkowa Paweł Giel przeszedł do grającego w Ekstraklasie Bełchatowa. - Przypomina mi się mecz na Legii w Warszawie. Gdy wychodziliśmy na rozgrzewkę, to Żyleta była już zapełniona, a my rozgrzewaliśmy się tuż obok niej. Pomyślałem sobie: niesamowite, jestem na Legii. Co z tego, że mnie wyzywają? Przecież dla takich momentów się gra w piłkę. Legia była wtedy bardzo mocna: Daniel Ljuboja, Janusz Gol, Rafał Wolski w najwyższej formie. Zaraz po tym sezonie odszedł do Fiorentiny. Dobrze zagraliśmy. Skończyło się 1:1.

- Był też przegrany 1:2 mecz, który jednak bardzo dobrze wspominam. Już tłumaczę. Byłem wtedy w Warcie Poznań i pojechaliśmy na spotkanie z Cracovią na ich nowy stadion. Z Poznania do Krakowa jest z 500 kilometrów. Ruszaliśmy o szóstej rano i jechaliśmy swoimi osobówkami - zaczyna opowieść Paweł. Warta wtedy bankrutowała, nie szło jej też na boisku. Była końcówka kwietnia, a ona w rundzie wiosennej nie zdobyła punktu, przed meczem z Cracovią blisko czterysta minut czekała na bramkę. - Graliśmy znakomity mecz. Wszystko nam się układało, brakowało tylko skuteczności. Po pierwszej połowie prowadziliśmy 1:0, a tak naprawdę powinno być z 3:0 albo i lepiej - mówi.

Janusz Filipiak, właściciel Cracovii, widział to podobnie i w przerwie meczu osobiście zszedł do szatni, by wstrząsnąć swoim zespołem. Podziałało. Gospodarze zaraz po przerwie strzelili dwa gole i wygrali 2:1. - Na mecz przyjechała też grupka naszych kibiców, więc podeszliśmy im po meczu podziękować. I wtedy kibice Cracovii zaczęli do nas krzyczeć, żebyśmy podeszli. Stałem pierwszy i ruszyłem. Dopiero później zobaczyłem, że idę tylko ja. Kibice zeszli z trybuny zaraz pod bandy i z każdym przybiłem po drodze "pionę". Gratulowali bardzo dobrego meczu, mówili, że świetnie zagraliśmy. Byli źli na swoich piłkarzy. Nie obchodziło ich to zwycięstwo. Chwalili naszą grę, narzekali na swoją. Było tam czuć bardzo fajną energię. Później całą drogę do Poznania wracałem z uśmiechem. Dziękuję kibicom Cracovii, że dali mi coś takiego przeżyć, bo to się nie zdarza. Docenili naszą walkę. Przegrywając mecz, czułem się jakbym wygrał Ligę Mistrzów.

Zobacz wideo

A największe zwycięstwa w karetce?

- To była dziwna sytuacja, bo lekarz wezwał nas do swojego pacjenta w przychodni. Wiedzieliśmy, że jedziemy do starszego pana, który ma bardzo mocny obrzęk płuc. My wchodzimy i widzimy, że człowiek umiera. W oczach widać, że zaraz zejdzie. Sprawdziliśmy ciśnienie, błyskawicznie się wkłuliśmy. Wszystko migiem. Uratowaliśmy mu życie, bo gdyby to wszystko trwało trochę dłużej, to pewnie musielibyśmy go reanimować i nie wiem, czy by z tego wyszedł. A tak, po piętnastu minutach przekazaliśmy go na SOR, a on był w dobrym stanie, zaczął z nami rozmawiać. Wtedy faktycznie czułem, że wyszarpaliśmy go śmierci spod kosy.

Wezwanie: mężczyzna potrącony przez pociąg. Poważny uraz głowy, urwana ręka, pełno krwi. - Widok masakra, ale facet oddycha. Pojechaliśmy akurat z takim bardzo dobrym chirurgiem. Mówi, że musimy intubować. Pacjent miał bardzo zakrwawione drogi oddechowe. Musieliśmy je odessać. To była bardzo trudna interwencja, ale później dostaliśmy informację już ze szpitala w Warszawie, bo tam został przetransportowany, że przeżył. Podobno to był nieszczęśliwy wypadek, więc naprawdę współczujesz temu człowiekowi. Później się okazuje, że mu pomogłeś. Niesamowite uczucie.

Giel był defensywnym pomocnikiem, więc wielu goli nie strzelił. W Ekstraklasie nie ma ani jednego, w pierwszej lidze trzy. Każdy, kto trafił do bramki choćby w amatorskim meczu na Orliku, wie jak cudowne jest to uczucie. Widok naprężającej się siatki, dźwięk trzepoczącej w niej piłki. - Niedawno miałem takiego pacjenta z urazowym zatrzymaniem krążenia. Szczerze? Właściwie to on już nie żył. Wprowadzamy wszystkie nasze procedury, ale oceniam: nie ma szans. Masuję dalej. A on nagle wraca! Podbijają się wskaźniki na monitorze, czuję na tętnicach, że wraca. Wrócił. Strzeliłem gola.

Porażki

- Zazwyczaj przegrywamy przy zatrzymanym krążeniu. Jedziemy do pacjenta i tak naprawdę niewiele jesteśmy już w stanie zrobić. Statystycznie ośmiu pacjentów na dziesięciu przy zatrzymanym krążeniu umiera nam na rękach. Słyszymy płacz, czasami krzyk jego bliskich… Wracam do domu, przegaduję to z dziewczyną. Otwieram książkę, sprawdzam, czy mogłem zrobić coś inaczej, lepiej.

- Przez całe życie grałem w piłkę. Teraz też występuję w Hutniku Warszawa w czwartej lidze, żeby cały czas móc pośmiać się w szatni, trenować, rywalizować, mieć gdzie zapomnieć o tym, co w pracy. Lubię się wyszaleć na boisku, wybiegać ten stres. A sprawność fizyczna przydaje się w pogotowiu, gdy trzeba szybko wbiec na trzecie piętro z całym wyposażeniem, które waży kilkadziesiąt kilogramów. Często w drugą stronę znosi się pacjenta. Przy tej piłce cały czas jestem, kilka lat zawodowo, teraz hobbystycznie. I jak ktoś żyje piłką, to takie porównania, odniesienia futbolu do życia mu się pojawiają. Wiadomo, że są umowne, bo tu mówimy o grze, a tu o ludzkim życiu. Ale trzymając się: teraz codziennie rozgrywam finały. Wsiadłem do karetki, zostałem strażakiem i na pewne sprawy zacząłem patrzeć inaczej. Czym się w ogóle stresowałem na boisku? Że nie trafię sam na sam przy pełnych trybunach? No słabo. Ale tak naprawdę to co z tego?    

To był bardzo ładny dom. Pełno zdjęć dzieci na ścianach, dużo zabawek w pokoju, wszystko poukładane. Łóżeczko otoczone misiami. W środku niemowlę. - Reanimowałem je. Byliśmy tam półtorej godziny.

Cisza. Spokój szefa zespołu przenosi się na ratowników. Każdy wie, co ma robić. Jeden zakłada venflon, drugi udrożnia drogi oddechowe. Uciskamy klatkę piersiową. Krótkie komunikaty. Rodzice dziecka stoją obok. Obserwują, udzielają informacji. Nie wiadomo, co mają w głowie. Twarze zdradzają niewiele. Później płaczą. Nie krzyczą.

Zespół już ma wychodzić, przychodzi ojciec, podaje rękę i dziękuje, że zrobili co mogli. Wracają. Cisza w karetce. Radio wyłączone. - Paweł, ja się chyba, kurwa, po tym już nie odkręcę - mówi drugi z ratowników. W domu ma małe dziecko.

- Ja jeszcze nie mam, a też bardzo mocno to przeżyłem. Czasami spotykam byłych pacjentów, zaczepiają mnie, zaczynają rozmawiać, a ja ich przepraszam, bo nie pamiętam kim są. W głowie mam może trzech czy czterech pacjentów, których bym rozpoznał. Resztę wymazałem. Tego dziecka się nie udało.

I jak na boisku: w tej akcji nie wyszło, ale za chwilę jest następna. Choć czasami chciałoby się z tego boiska zejść.

Nie kłam medyka

Rozmawiamy w niedzielę. Paweł Giel po szesnastej rusza z Warszawy, żeby o 18:00 zacząć dwunastogodzinny dyżur w Ciechanowie. Krótki, bo zazwyczaj ma całodobowe, a kiedyś zdarzały się takie po 36 i 48 godzin. Zahacza jeszcze o sklep i kupuje coś szybkiego do zjedzenia na później. 

- Taka jest rzeczywistość ratownictwa medycznego, że zjeść nie ma kiedy, godzin na posiłki sobie nie zaplanujesz. Z jednego dyżuru bardzo często idzie się na drugi, później czasami wpada trzeci z rzędu. Ja jestem jeszcze strażakiem w Warszawie, ale mam to wszystko dobrze dogadane. Dyżury się nie nakładają, zawsze mam przerwę między jednym a drugim.  Ministerstwo dąży teraz do ograniczenia pracy do jednego miejsca, ale moim zdaniem to jest niemożliwe. Za mało jest ratowników, żeby wszystkie miejsca zabezpieczyć. Jeszcze teraz, przy kwarantannach, tym bardziej to się nie uda. System upadnie raz dwa.

- Jak tak jadę na dyżur, to myślę co mnie może spotkać. Może będą przypadki, przy których będzie trzeba trochę pokombinować, pomyśleć, użyć jakichś mocniejszych leków. Może to się wyda brutalne, bo mówimy o nieszczęściu jakiejś osoby, ale my naprawdę lubimy niestandardowe przypadki. Lubimy się wykazywać i po prostu lubimy pomagać ludziom. Jeżdżę na różne szkolenia i spotykam tam niesamowitych specjalistów. Proszę mi wierzyć, że mamy w Polsce świetną kadrę ratowniczą. Nie mówię o sobie, bo na tych kursach sam otwieram usta ze zdziwienia, jaką ci ludzie mają wiedzę i jakie podejście. Jadę do Ciechanowa i przygotowuję sobie różne scenariusze. Na szczęście ostatnio rzadziej nas wzywają do głupot, bo boją się, że przywieziemy im koronawirusa. Bywało, że wzywał nas dwudziestolatek, który się przewrócił i bolała go ręka. Facet, który skarżył się na ból głowy, a w wywiadzie wychodziło, że dzień wcześniej popił i po prostu ma kaca. Raz byliśmy u kogoś z gorączką, nie było innych karetek, a jakaś kobieta miała akurat wypadek, w którym doszło do poważnego urazu czaszkowo-mózgowego i potrzebna była natychmiastowa pomoc. Karetka przyjechała dopiero po dziesięciu minutach. Krew cię wtedy zalewa, bo traciłeś czas na jakąś błahostkę, a nie było cię, gdy chodziło o czyjeś życie. Są też ludzie, którzy traktują karetkę jak taksówkę. Mają skierowanie do szpitala od paru miesięcy, więc dzwonią, dodają sobie objawów i dyspozytor decyduje, że mamy jechać. Pouczamy później takich ludzi, że w takich sytuacjach nie woła się pogotowia, bo w tym czasie możemy być naprawdę potrzebni gdzie indziej. Argument "ja teraz jestem najważniejszy", słyszę codziennie. Ręce opadają. 

- Mamy teraz takie swoje pięć minut. Też dostaję od znajomych wiadomości z podziękowaniami, że szacun, że super robota i w ogóle. Bardzo to jest miłe. Ludzie nam pomagają dostarczając sprzęt, restauracje dowożąc jedzenie. U nas w szpitalu ze sprzętem jest nieźle, nie można narzekać, i na pewno duża w tym zasługa obcych nam ludzi. Ale ile się słyszy od kolegów, że nie mają żadnych środków ochrony osobistej i cholernie się boją wyjeżdżać? Nie straszę. To się dzieje. Teraz jest fajnie, ale pamiętam jak nas część ludzi traktowała trzy lata temu, gdy walczyliśmy o podwyżki. Że po co? Że gdzie im dać podwyżki, skoro zawału nie potrafią rozpoznać? Że nam się nie chce dupy ruszyć i przyjechać. To jak nas ludzie teraz postrzegają jest miłe, nie zamierzam tego zestawiać z tym, że wcześniej podejście było inne. Ale fajnie, jakbym po tym co się teraz dzieje, gdy wszystko już wróci do normy, rzadziej słyszał, że jestem nierobem albo konowałem.

- Ostatnio przez tydzień mnie nie było u nas na pogotowiu, więc pytam kierownika co się działo. Jeden pacjent zataił, że ma podejrzenie koronawirusa i cały zespół został odsunięty na kwarantannę. I całe szczęście, że ten zespół pracował z boku naszego powiatu, więc nie spotkał się z innymi zespołami, bo pogadaliby chwilę w dyżurce, a później wszyscy by byli na tydzień odsunięci. Ten zespół, by się spotkał z innym i tamten też by poleciał. Bardzo szybko można w ten sposób wykończyć całą jednostkę. Dlatego tak ważna jest ta akcja #NieKłamMedyka. W innym szpitalu babcia zataiła, że wnuczek ma koronawirusa. I tak: cały zespół ratowników do kwarantanny, lekarze z SOR-u do kwarantanny, cały oddział chirurgii dziecięcej do kwarantanny. Mnóstwo ludzi odpada. Kto będzie ratował?

- O czym jeszcze myślę jadąc? Że dobrze, gdyby na tym dyżurze nie było wezwania do żadnego dziecka.

Tablet. Dzwonek. W drogę.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.