Bayern uratował trzy kluby przed bankructwem. W Polsce pomogła ustawa. W Hiszpanii nauczyli się oszukiwać

W Polsce pomogła ustawa. Piłkarze dostawali połowę tego, co mieli zapisane w umowach lub szli na bezrobocie. Niemcy po krachu medialnym wstrzymali transfery, czerpali z kibiców i zaciskali pasa w sposób absurdalny. Dzięki Bayernowi przetrwały trzy kluby. Hiszpanie, nie tylko przez krach w branży nieruchomości, popadli w miliardowe długi. Koronawirus nie jest pierwszym kryzysem wpływającym na futbol, ale może okazać się kryzysem najtrudniejszym.

Radość po podpisaniu tej umowy była spora. Nazywano ją kontraktem stulecia. 100 mln dolarów, które Canal+ zobowiązał się wypłacić klubom za pokazywanie ich meczów w latach 2000 -2005 robiło wrażenie. Jak się okazało, odkręcony kurek z pieniędzmi szybko przełożył się na jeden z poważniejszych kryzysów, który dotknął najwyższą klasę rozgrywkową w Polsce w XXI wieku. Przynajmniej do teraz.

Zobacz wideo 5 lat więzienia i prawie 700 tysięcy złotych grzywny z złamanie kwarantanny w Kuwejcie. Mowlik o sytuacji nad Zatoką Perską

- W połowie 2002 roku do PZPN-u wpłynęło pismo. To była informacja dotycząca tego, że z powodu kryzysu finansowego, jaki dotknął branżę telewizyjną, Canal+ chce skorzystać z jednego z zawartych w umowie punktów i negocjować finansowe warunki kontraktu – wspomina Michał Listkiewicz, ówczesny prezes PZPN. Przez dwa lata telewizja wypłaciła klubom około 35 mln dolarów, a te funkcjonowały tak, jakby za chwilę miały dostać kolejne 65 milionów. Nie dostały. W niektórych przypadkach oznaczało to groźbę bankructwa, w innych tylko zwolnienia. Choć i tak tamta sytuacja w porównaniu do obecnej była lepsza - wszyscy wiedzieli, na czym stoją.

Zniknęła połowa budżetu

Kurek z pieniędzmi nie został zakręcony nagle, choć wszystko działo się szybko. Obniżkę telewizyjnych wpływów chwilę negocjowano. Ze strony nadawcy sprawę prowadził ówczesny szef Canal+ Arnaud Villeneuve. Ze strony PZPN-u pertraktował Michał Listkiewicz wraz z Eugeniuszem Kolatorem i Zdzisławem Kręciną. Pieniądze przechodziły bowiem przez PZPN, który dzielił je pomiędzy kluby z pierwszej i drugiej ligi. Ostatecznie udało się uniknąć odebrania niemal połowy spodziewanych środków (a ponoć takie były początkowe przymiarki). Jak wspominają nasi rozmówcy, umowę obniżono o mniej niż 40 procent. Dla niektórych klubów to i tak był kataklizm. Prezesi GKS-u Katowice, czy Górnika Zabrze otwarcie przyznawali, że wpływy od telewizji stanowiły wówczas 80 procent ich budżetu.

- Gdybym wcześniej o tym wiedział, to nie budowałbym takiego składu. Teraz jesteśmy już jednak po podpisaniu kontraktów - komentował prezes Widzewa Łódź, Mirosław Czesny. - Z polską piłką może być źle, jeśli nie znajdzie się nowych sponsorów - dodawał.

Pierwszą reakcją klubów na ograniczenia w dopływie gotówki było minimalizowanie własnych wydatków. Robili to i ci bardziej i mniej zależni od telewizyjnych wypłat.

- We wszystkich obszarach finansowych, którymi zarządzaliśmy, zaczęliśmy obcinać koszty. Były spotkania z pracownikami klubu, w tym też oczywiście z zawodnikami, a ich dotychczasowe umowy ulegały modyfikacjom - mówi Sport.pl Leszek Miklas, który w lipcu 2002 roku pełnił funkcję prezesa Legii Warszawa. Wspomina, że w tych rozmowach bardzo pomogła uchwała PZPN dotycząca kontraktów piłkarzy. Wcześniej były one niemal święte. Kontrakt, trzeba było wypełnić, no, chyba że nagle na porozumienie decydowały się wszystkie strony umowy. Ale wtedy w takie dobrowolne dogadywanie się z dwudziestoma kilkoma graczami własnej drużyny nie liczono. Dano klubom narzędzia. PZPN w połowie 2002 roku wprowadził zmiany w "Zasadach regulujących stosunki pomiędzy klubem sportowym a zawodnikiem profesjonalnym". Odwołano się do ekonomii.

Uchwały obniżające kontrakty lub bezrobocie

"W przypadku nadzwyczajnej zmiany stosunków ekonomicznych w polskim sporcie i w piłce nożnej wynikającej z przyczyn nieleżących po stronie klubu, a czyniących niemożliwym realizację warunków finansowych kontraktu profesjonalnego, klub może zaproponować zawodnikowi ich renegocjacje, które nie mogą jednak prowadzić do obniżenia wynagrodzenia zasadniczego i dodatkowego o więcej niż 50 procent. W przypadku nieosiągnięcia porozumienia w powyższym zakresie każda ze stron może wystąpić o ustalenie nowych warunków spornego kontraktu do Piłkarskiego Sądu Polubownego PZPN, który przy orzekaniu może uwzględnić opinię Wydziału Szkolenia lub Rady Trenerów PZPN".

Dodatkowo pod koniec lipca opublikowano specjalną uchwałę, która nie dawała już specjalnych możliwości pertraktowania i była odpowiedzią na konkretną sytuację:

"W związku z nadzwyczajną zmianą warunków umowy ze stacją Canal+, obniżającą w znaczny sposób wysokość należności za prawa medialne […] upoważnia się kluby 1. i 2. ligi do renegocjacji dotychczas zawartych kontraktów z zawodnikami i szkoleniowcami, w kierunku ich obniżenia do wysokości wynikającej ze straty, powstałej w wyniku zmiany umowy z Canal+" - czytamy w najważniejszym punkcie.

- Mamy już jakieś doświadczenia. Może trzeba do nich wrócić i zobaczyć jak to zafunkcjonowało wtedy - mówił w programie Sekcja Piłkarska prezes Ekstraklasy S.A., Marcin Animucki, pytany o rozwiązania prawne.

Zobacz wideo

W praktyce działało to skutecznie. Kluby albo obniżały pensję graczy niemal o połowę, albo rozwiązywały z nimi kontrakty.

- Większość graczy przyjęła to ze zrozumieniem. Obniżaliśmy te kontrakty. Z kilkoma zawodnikami musieliśmy się też pożegnać. Oni raczej nie mieli szans, by dalej na dobrych warunkach grać w Polsce. Musieli szukać szczęścia za granicą - dodaje Miklas. Ci, którzy nie godzili się na nowe realia płacowe i nie mieli tyle szczęścia lub umiejętności, by spróbować swoich sił za granicą, doświadczali nowego zjawiska - piłkarza bezrobotnego. To ponoć też czasem działało na innych.

Bankructwo Kircha, czyli "kiedyś mieliście tu bułki"

Za granicą też nie było wtedy różowo. Zachód również dotknął kryzys branży medialnej. Problemy były podobne, choć ich skala inna. Z propozycją obniżenia swych gaż wystąpili wtedy choćby Ronaldo (Luis Nazario de Lima) czy Christian Vieri, a niemal wszystkie ekipy szczebla pierwszej i drugiej ligi niemieckiej musiały się przeorganizować. Medialny kryzys odczuwały szczególnie, bo w tarapaty popadł biznesmen Leo Kirch, główny sponsor tamtejszego futbolu.

Człowiek, który od lat 50. budował swoje medialne imperium, wchodząc w XXI wiek, nieco przeinwestował. Poszedł w stronę rozbudowy płatnej telewizji i kupowania najatrakcyjniejszych, drogich praw. Przy tworzeniu tego rynku napotkał jednak sporo problemów. Dodatkowo szef Deutsche Banku, którego Kirch Media było klientem, w jednym z wywiadów zakwestionował zdolność kredytową niemieckiego giganta. To miało poważne konsekwencje. Spółki grupy zaczęły upadać, aż w końcu upadła cała grupa Kircha. Biorąc pod uwagę, że telewizje z jego imperium pokazywały wówczas mecze dwóch najwyższych klas rozgrywkowych i to za bardzo dobre pieniądze (6 miliardów złotych), łatwo się zorientować, że niemiecki futbol ligowy popadł w tarapaty.

Jedna z historii z tamtych czasów mówi, jak ówczesny trener Borussii Moenchengladbach Hans Meyer, przychodząc na konferencję prasową Energie Cottbus, rozejrzał się po sali dla dziennikarzy i z krzywym uśmiechem skomentował: "Pamiętam, że dwa lata temu mieliście tu bułki". Po upadku imperium Kircha bułek nie było.

Bayern dobroczyńca

Przed medialnym kryzysem wpływy za transmisje telewizyjne w klubach drugoligowych stanowiły nawet 50 procent przychodów. Wśród elity było to nieco mniej, bo około 30-35 procent. Niemcy musieli nauczyć się wtedy jeszcze większej gospodarności, rezygnowali z transferów i mieli też trochę szczęścia. Zbliżający się w ich kraju mundial w 2006 roku po pierwsze poprawił sportową infrastrukturę, po drugie spowodował wzrost frekwencji także przy ligowej piłce, a na to i tak nie było co narzekać. Niemieckie kluby dobrze zarabiały na biletach, ale też klubowych pamiątkach. Ewoluował klubowy marketing. Dzień meczowy stawał się coraz ważniejszym źródłem zarobków. Od czasu do czasu dawała o sobie też znać solidarność i wzajemna pomoc.

Gdy w 2003 roku trzecioligowe wówczas St. Pauli stanęło na krawędzi bankructwa, Bayern Monachium zaproponował klubowi mecz towarzyski. Udało się pozyskać z niego zbawienne 200 tys. euro. Rok później Uli Hoeness zaoferował 2 mln euro pożyczki dla Borussii Dortmund, która nie miała na opłacenie kontraktów swych graczy. W 2006 roku Bayern kupił natomiast za TSV 1860 Monachium udziały w nowej Allianz Arenie i zgodził się je odsprzedać lokalnym rywalom w lepszych dla klubu czasach (TSV akurat nie miało pieniędzy i spadło z Bundesligi). W Niemczech oprócz tego, że zaciśnięto pasa, sporo pieniędzy do klubów dostarczali sami kibice, to jeszcze w kilku przypadkach sprawdził się dość oryginalny scenariusz pomagania słabszym.

Hiszpańskie towarzystwo unikania podatków

Gdyby koronawirus przyszedł do Hiszpanii siedem lat temu, możliwe, że epidemię z punktu widzenia ekonomicznego przeżyłby tylko Real Madryt i Barcelona, a i to nie jest pewne. Primera i Segunda Division to było towarzystwo wzajemnego zadłużenia. W dodatku towarzystwo, na które patrzyło się jak na spadającą z góry śniegową kulę.

Efekt opisywanego wyżej kryzysu medialnego widać było choćby w sezonie 2004/05, kiedy to pierwszy raz tak poważnie wzrosły zaległości klubów względem skarbówki. Ekipy z Półwyspu Iberyjskiego uznały bowiem, że w trudnych czasach podatki to ostatnia rzecz, którą trzeba sobie zaprzątać głowę. Zadłużenie względem fiskusa zwiększyło się wtedy o rekordowe 64 mln euro. Kolejny sezon, w którym znów obserwowaliśmy olbrzymie zaległości to rok 2009/10. To skutek pęknięcia hiszpańskiej bańki mieszkaniowej i załamaniu gospodarki uzależnionej od wyników sektora budowlanego. Tylko w tym jednym sezonie kluby dołożyły do swego długu 51 mln euro, a proces ten trwał. Powoli zamieniał się w przyzwyczajenie i sposób na dalsze niezakłócone funkcjonowanie.

Hiszpanie nauczyli się oszukiwać. Łatwiej było im kombinować z podatkami niż ograniczać transfery i wypłaty dla zawodników. W 2013 roku łączne zobowiązanie podatkowe klubów w Hiszpanii wynosiły już 643 mln euro, z czego 75 proc. należało do klubów La Liga. Gdy media i państwo zaczęły przyglądać się tematowi z bliska, wyglądał on coraz gorzej. Do długów dla fiskusa dochodziły też te dla instytucji publicznych i prywatnych. Według ustaleń "Futbol Finanzas" w 2013 zsumowany dług hiszpańskiej ligowej piłki wynosił 4,5 mld euro. Z czego 900 milionów było winą samej Barcelony i Realu Madryt. W tabeli dłużników przewodziło jednak Atletico Madryt z żądaniami na 549 mln euro od swych wierzycieli. Ta sytuacja wywołała jednak pozytywny impuls. Władze La Liga i Narodowej Rady Sportowej objęły kluby wzmożoną kontrolą ekonomiczną, zmuszały do racjonalniejszego działania i redukowania długu. Wprowadzono m.in. Salary Cup, czyli limity w płacach dla zawodników i trenerów. Zasady, które krajowe organy zaczęły stosować przy polityce transferowej klubów, były i nadal są bardziej restrykcyjne niż te znane z zapisów Finansowego Fair Play stworzonego przez UEFA.

- Aby stworzyć najlepszą ligę, ważne jest, aby wszystkie kluby były stabilne finansowo- powiedział Jose Guerra, dyrektor generalny La Liga. - Dzięki naszemu systemowi pomagamy klubom swobodnie wydawać pieniądze i konkurować na najwyższym poziomie, bez ryzyka powstania niezrównoważonego długu. Żadna inna liga nie ma czegoś tak kompleksowego - dodał cytowany przez oficjalną stronę La Liga. Politykę Hiszpanów widać zresztą w ostatnim transferowym bilansie pięciu największych lig Europy.

Wydatki na transfery piłkarzy w Top 5 ligach europejskich
Wydatki na transfery piłkarzy w Top 5 ligach europejskich La Liga

Niedawne gigantyczne długi tamtejszych klubów są już tylko wspomnieniem. Zresztą niemal o połowę spadły tylko w ciągu trzech pierwszych lat od instytucjonalnego zajęcia się problemem i nagłośnienia sprawy.

Nauka historii

Obecna sytuacja związana z kryzysem, jaki powoduje koronawirus, jest jednak specyficzna. Wpływy klubów są zagrożone, a ponieważ sport stanął, potencjalnych strat nie da się łatwo oszacować, a tym bardziej odrobić. Trudno walczyć z czymś, co jest zupełnie nieznane. Wydaje się, że kluby na początek sięgną po najprostsze rozwiązania, dobrze znane z przeszłości - redukcję wydatków i transferów. Pewnie skorzystają też z nowych możliwości - akcji na portalach społecznościowych, zbiórek pieniędzy, aktywizowania kibiców. Zapewne szybko zajmą się też obecnymi kontraktami graczy, których nie będą w stanie w całości realizować. Jak donosił ostatnio "Mundo Deportivo" Włoska federacja już pracuje nad przepisami, umożliwiającymi zespołom obniżanie umów swoich piłkarzy.

W Polsce - o czym informowaliśmy - też trwa piłkarska debata, jak zmniejszyć koszty takich umów. Na razie pomysłów jest klika: od rozłożenia płatności w czasie, aż po różne formy renegocjacji kontraktów. Kluby liczą też na jakąś formę pomocy ze strony państwa, choćby tą najprostszą dotyczącą ulg podatkowych czy odraczania lub zmniejszania opłat dla ZUS-u. W walce o przetrwanie dozwolone będą pewnie wszelkie możliwe chwyty, te dobrze znane i bardziej zaskakujące, zapewne z rezygnacją z bułek włącznie.

Więcej o: