Biura Borussii Moenchengladbach już dawno nie były tak ciche w dzień meczowy. Nie ma sprzedaży biletów, ochroniarzy, pracowników klubu. Na murawie nie rozgrzewają się zawodnicy, nie słychać atmosfery tworzonej przez kibiców. Wraz ze wstrzymaniem ligi zamarło wszystko. Najpierw odwołano mecze, później wykryto dwa przypadki koronawirusa wśród pracowników, a resztę odesłano do domów, by pracowali zdalnie. - Futbol to cudowna rzecz, najpiękniejsza na świecie. Ale teraz ważniejsze jest zdrowie - powiedział w rozmowie z oficjalną stroną Borussii jej dyrektor sportowy Max Eberl.
Już teraz wiadomo, że przerwa w rozgrywkach spowoduje olbrzymie straty dla wszystkich europejskich klubów. W Bundeslidze przewidują największy kryzys od 21 lat. Zawieszono wszystkie możliwe mecze: nie grają seniorzy, juniorzy, kadeci oraz dzieci. Zamarłe stadiony stoją puste, bo poza meczami nie ma w nich biznesowych spotkań, wycieczek po klubowych muzeach, a sprzedaż gadżetów klubowych i narady pracowników przeniesiono do wirtualnego świata. - Chcemy skończenia rozgrywek, żeby móc kontrolować straty finansowe, które już teraz będą ogromne - mówił cytowany na stronie internetowej przez Borussię Moenchengladbach prezes Stephan Schippers. - Zdajemy sobie sprawę, że jeśli go dogramy to bez kibiców. A takie działania nie mają dla nas sensu - stwierdził.
Eberl rozmawiał też z piłkarzami, którzy w pełni rozumieją, co się dzieje. Jako pierwsi zaproponowali, że zrzekną się pensji, jeśli to ma pomóc w funkcjonowaniu klubu. Świat docenił ten gest, a za zawodnikami Borussii stawili się też pozostali: sztab trenerski, prezesi, dyrektorzy. Cały klub zjednoczył się w trudnej sytuacji.
700 milionów euro. Tyle mają wynieść łącznie straty związane ze wstrzymaniem ligi. Dlatego w Niemczech rozważają rozwiązanie, które odmieni dotychczasowe zasady panujące w Bundeslidze. Niektóre kluby, żeby przetrwać, proponują odejście od reguły "50+1". Co to za zasada? Do tej pory w lidze nie było możliwości wejścia do klubu właścicieli, którzy mogliby przejąć większości udziałów. Wyjątkami są jedynie VfL Wolfsburg i Bayer Leverkusen, którymi zarządzają giganci w branży motoryzacyjnej i farmaceutycznej.
Pomysł porzucenia systemu wyszedł od Horsta Heldta - dyrektora FC Koeln, który przychodził do klubu właśnie po to, by uwolnić go od zewnętrznego kapitału. Ale teraz mówi, że go potrzebuje. - Pozostaję futbolowym romantykiem i nie chcę, żeby ktoś mi to odebrał, ale wiem, że to potrzebne i w związku z odpowiedzialnością, jaka ciąży na mnie i innych, to ważne, żeby uczyć się na błędach. Każdy klub ma do odrobienia ważną lekcję - stwierdził Heldt w rozmowie z express.de.
30 marca kluby spotkają się, by zdać raport z działań podjętych po zawieszeniu ligi. Wtedy może zapaść decyzja - podjęta w zgodzie z zaleceniami rządu i UEFA - o odwołaniu wszystkich meczów do końca sezonu. Na pewno dyskusja ma dotyczyć wszystkich możliwych scenariuszy: nawet bankructwa niektórych klubów. Ale poruszana ma zostać też kwestia wsparcia od zewnętrznego kapitału. - Tu nie chodzi o zarobek na inwestorach, czy samo ich pozyskanie. Zależy nam na ponad 50 tysiącach osób, które finansują swoje życie dzięki funkcjonowaniu niemieckiej piłki - mówił Heldt.
Piłkarze radzą sobie z kryzysem w trakcie domowej kwarantanny, którą wdrożyły bez wyjątku wszystkie klubu. Thomas Mueller w wypowiedzi dla oficjalnej strony Bayernu Monachium opowiadał o "cyber-treningach", jakie wprowadzono w drużynie mistrza Niemiec. - Łączymy się z naszym trenerem przygotowania fizycznego i ćwiczymy wspólnie przez czat wideo. Trener pokazuje, co mamy robić, a cały zespół w oknach z kamerami to powtarza - opisywał Mueller.
O pierwszych reakcjach ligi po jej zawieszeniu opowiadał też Krystian Woźniak, polski bramkarz rezerw Schalke, który był gościem audycji "Fussballgot" w Radiu Gol. - W zeszły piątek po południu zapadła decyzja o tym, że my i pierwszy zespół nie będziemy trenować. Wcześniej informowano nas o tym. Wiedzieliśmy, żeby nie przyjeżdżać do klubu, ale dalszych instrukcji nie dostaliśmy. Dopiero kiedy wtorek przedłużono zawieszenie, przesłano nam plany treningowe i biegowe. Z tego, co rozmawiałem z kolegami z innych drużyn, każdy klub podjął podobne środki. Nie było innego wyjścia. Najdłużej trenowało Hoffenheim, ale teraz już wszyscy pauzują co najmniej do niedzieli - mówił Woźniak.
- Ćwiczenia siłowe i biegowe, które otrzymaliśmy, są ciężkie. Da się to odczuć. Musimy być jednak przygotowani do tego, że rozgrywki mogą zostać wznowione bardzo szybko. To nie jest dla nas czas, żeby grać na konsoli i wcinać pizzę - apelował Woźniak, wskazując także, że martwi go, jak do sytuacji podchodzą mieszkańcy Gelsenkirchen. - Bagatelizują zagrożenie koronawirusem. Wychodzą w grupach na ulicę, niczym się nie przejmują. Jest jak we Włoszech i boję się, że tak to się może skończyć. Ale z tego, co słyszałem, władze niedługo zaostrzą przepisy.
Poza piłkarzami, działaczami i inwestorami jest jeszcze jedna ważna kwestia. Kibice. Oni również ucierpieli na całym zamieszaniu. Wielu z nich odwołało przyjazdy do Niemiec na mecze, a inni muszą pogodzić się z niewykorzystaniem karnetów. Ale to one są nadzieją dla władz ich ukochanych drużyn, które liczą teraz każde euro. Dlatego kluby proszą kibiców, którzy już kupili bilety i karnety, by nie domagali się zwrotów. By potraktowali to jako darowiznę.
- W trudnej sytuacji, jaka objęła teraz wszystkie zespoły, byłby to wielki gest. Wiemy, że nie wszyscy mają taką możliwość, ale liczy się dla nas każda osoba, która się na to zdecyduje - mówił prezes Borussii, której wielu fanów nie tylko nie wymaga zwrotu pieniędzy, ale prosi o pozostawienie otwartej sprzedaży. Bo dalej chcą wspierać klub. Tak samo, jak inni kibice w Niemczech chcą wspierać swoje drużyny.