Wisła Kraków zyska wielkiego sponsora? Prezes STS: Jeśli zobaczę długofalowy plan i bandyci znikną z trybun, to chętnie pomożemy

- Gdybym usłyszał, że jest długofalowy plan dla Wisły Kraków, że klub ma wsparcie kibiców, sprzedaje karnety, a bandytyzm opuścił stadion, to chętnie pomożemy. Wisła to duży brand, który warto, aby współpracował z naszą firmą - mówi Sport.pl prezes STS Mateusz Juroszek.

Sebastian Staszewski: STS od wielu lat wspiera polską piłkę nożną. Do waszego portfolio – gdzie poza reprezentacją Polski są Lech Poznań i Jagiellonia Białystok – dołączyliście Cracovię. Inwestowanie milionów w drużyny Ekstraklasy to mecenat czy dobry biznes?

Mateusz Juroszek: Pamiętam moment, gdy spotkałem się z prezesem Karolem Klimczakiem, który namawiał mnie, abyśmy weszli na koszulki Lecha. Nawet o tym nie śniłem, bo dla nas był to wówczas wielki wydatek. Ale zaryzykowaliśmy i okazało się, że dało nam to kopniaka.

Nasze kluby nie grają jednak w Lidze Mistrzów, rzadko kiedy awansują do Ligi Europy.

Od lat podglądałem najlepszych, bo uważałem, że skoro im coś wychodzi, to warto się na tym wzorować. Oni inwestowali pieniądze w piłkę, więc uznałem, że my zrobimy podobnie. Może na początku nie było to opłacalne, ale nie chcieliśmy wszystkiego sprowadzać wyłącznie do liczb. Ekstraklasa jaka by nie była, jest nasza. Marzę o tym, aby jej poziom był coraz wyższy, ale mimo to, gdy w domu przed telewizorem obserwuję sobie ligę, to czuję dreszczyk emocji. Poza tym jesteśmy także przedsiębiorcami i musimy analizować, czy inwestycje się zwracają.

Zwracają się?

Tak. Był taki moment, gdy na szesnaście klubów Ekstraklasy wspieraliśmy dziewięć. Dziś to pięć czy sześć drużyn, bo konkurencja na rynku jest ostra. Bukmacherzy chcą wspierać piłkę. Ważne, aby dobrze trafić. Żartuję na przykład, że opłacalne jest sponsorowanie Cracovii, bo Michał Probierz średnio co pół roku zrobi jakąś akcję o której później dyskutuje cała Polska.

Nie rozważaliście, aby włączyć się w głośną akcję ratowania upadającej Wisły Kraków?

Nie ukrywam, że od lat interesuję się tym, co dzieje się w Krakowie. Nawet, gdy Bogusław Cupiał sprzedawał Wisłę Jakubowi Meresińskiemu, to otrzymałem kilka zapytań, czy my nie chcielibyśmy kupić klubu. Szczerze mówiąc nie wierzyłem, że pan Cupiał sprzeda swój ukochany zespół takiej osobie. Później była sprawa inwestorów z Kambodży i Szwecji, która była tak niewiarygodna, że nie wiem, jak ktoś mógł w to uwierzyć. Mogę zdradzić, że nawet w czwartek dostałem wiadomość od człowieka, który proponował nam współpracę z Wisłą.

Zgodził się pan?

Zawsze mocno stawiałem na świadomość wizji klubu – tak jak w przypadku Jagiellonii czy Lecha. Dlatego gdybym usłyszał, że jest długofalowy plan dla Wisły Kraków, że klub ma wsparcie kibiców, że sprzedawane są karnety, a bandytyzm opuścił stadion, to bardzo chętnie. Wisła to duży brand, który warto, aby współpracował z STS i najpewniej tak to się skończy.

Ile trzeba zapłacić, aby znaleźć się na froncie koszulek czołowego zespołu Ekstraklasy?

To są różne kwoty, ale średnio od 1,5 mln zł do 3 mln. Często kluby mają jednorazowy strzał, przez kilka lat otrzymują sporą gotówkę od spółki Skarbu Państwa – 4 czy 5 mln zł –  a po jej odejściu długo nie mają sponsora głównego, bo tak przyzwyczaiły się do wysokich kwot, że nie umieją z nich zrezygnować. Najdroższe są Legia Warszawa i Lech Poznań, później Śląsk Wrocław, Lechia Gdańsk, Jagiellonia Białystok i Pogoń Szczecin i dalej schodzi to w dół. By w ogóle trafić na koszulkę klubu grającego w Ekstraklasie wystarczy kilkaset tysięcy złotych.

Nie kusi pana, aby w polską piłkę zainwestować jeszcze więcej i kupić sobie jakiś klub?

Mnie nie, ale mojego tatę bardzo. Od dawna powtarza, że chciałby kupić Górnik Zabrze. Stać go na to, ale robię wszystko, aby go od tej idei odwieść. Na Roosevelta możemy iść na mecz.

Dlaczego? Były właściciel Polonii Warszawa Józef Wojciechowski czy Janusz Filipiak, który zarządza Cracovią, wielokrotnie powtarzali, że to całkiem inna dawka adrenaliny.

Moim zdaniem spółka bukmacherska nie powinna mieć klubu. Jako firma będziemy wspierać polski sport, będziemy współpracować z klubami, być może także z Ekstraklasą. Wiele osób mówi – w tym mój kolega Boguś Leśnodorski – że to najlepszy moment, aby w inwestować w futbol, bo będzie tylko lepiej. Ale mojego ojca namawiam, żeby nigdy tego nie zrobił. Bo w życiu nie można robić wszystkiego. Jeśli będziemy chcieli pójść na mecz, to pójdziemy, bo nas na to stać. Nie potrzebujemy emocji związanych z kupowaniem piłkarzy. Poza tym wiele dużych biznesów nie dało rady w piłce, więc my wolelibyśmy skupić się na tym, co robimy.

Dlatego kilka dni temu STS ogłosił początek ekspansji w kilkunastu krajach Europy?

Nasz rozwój w Polsce postępuje, ale będzie coraz trudniejszy, bo w kraju nie zdobędziemy całego rynku. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie wolał inną firmę. Jako STS zajmujemy się zarządzaniem ryzykiem, moja rodzina to natomiast rodzina sportowców. Mój ojciec kiedyś był skoczkiem narciarskim i zawodowo grał w ping-ponga, ja za to kopałem piłkę i jeździłem w zawodach snowboardowych. Nie lubię się nudzić, nie lubię, gdy nudzą się moi pracownicy. Dlatego zdecydowaliśmy, że zamiast skupiać się na powiększaniu przewagi na konkurencją w Polsce, w tym roku STS odważnie wystartuje w kierunku bukmacherskiej Ligi Mistrzów.

Tam zderzycie się z gigantami, jak William Hill. Macie szansę w starciu z taką marką?

Zakładów na żywo na skoki narciarskie nie robi nikt na świecie. A przecież jeszcze większy rynek, niż u nas, jest w Niemczech. Nikt poza nami nie robi biathlonu na żywo, a do podbicia jest tu Skandynawia. Gdy rozmawiam na ten temat z partnerami z Wielkiej Brytanii i USA, to łapią się za głowę, bo oni skupiają się na Premier League i Championship. Ja chcę być inny. William Hill podczas Igrzysk Olimpijskich robi piłkę nożną, albo bieg na 100 metrów, a są klienci, którzy chcą mieć możliwość obstawienia wszystkiego. I my tą możliwość im dajemy.

Zagraniczną ofertę STS kierujecie do polskich emigrantów, czy także obcokrajowców?

Kiedy przygotowywaliśmy się do tego projektu odbyłem wiele spotkań z mądrzejszymi ode mnie ludźmi i wszyscy oni powtarzali, że musimy mieć plan, bo firm podobnych do STS jest na tamtych rynkach bardzo dużo. W Wielkiej Brytanii i Niemczech zderzymy się z potęgami. Dlatego uznaliśmy, że pierwszym krokiem będzie trafienie do Polaków, którzy w młodości zapewne korzystali z usług STS. W badaniu, które robiliśmy w Anglii, pytaliśmy emigrację komu kibicuje: najpierw wskazywali reprezentację, później Legię, Lecha czy inny polski zespół ligowy, a dopiero na trzecim miejscu drużynę z dzielnicy w której mieszkali. A więc ich przywiązanie do Warszawy i Białegostoku jest większe, niż do Southampton czy Chelsea. Dlatego ofertę najpierw skierujemy do nich. W międzyczasie będziemy zwiększać nasz team i rozwijać się w takim kierunku, aby stać się ciekawą alternatywą również dla obcokrajowców.

To prawda, że kolejnym krokiem STS ma być współpraca z klubami Premier League?

Nie kryję, że od jakiegoś czasu rozmawiamy ze wszystkimi czołowymi klubami z Anglii.

O jakich kwotach mowa?

Czasem to kwoty wyższe niż w Polsce i na dodatek liczone w funtach. Ale nie jest łatwo. Na przykład Manchester United grzecznie podziękował i poprosił, abyśmy wrócili z propozycją, gdy pokażemy się na tamtejszym rynku. Szanuję to, bo od pieniędzy bardziej cenią renomę partnera. Poza tym w Anglii jest inaczej, niż u nas: tam bukmacher nie ma wyłączność na klub, który wspiera. Są zespoły, które współpracują z trzema czy czterema firmami. Pakietów jest dużo. Otrzymaliśmy kilka ciekawych ofert, które rozważamy: Leicester, WBA, Burnley. Oceniam, że współpracę z zespołem Premier League STS może rozpocząć w ciągu dwóch lat.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.