Materiał powstał w ramach "Tygodnia Angielskiego" projektu "Continental - Droga na Mundial"
Chce wygrać bilety na MŚ w Brazylii? Jest na to aplikacja ?
Do 1950 r. angielscy piłkarze uważali się za królów futbolu. Piłkarskich mistrzostwa świata nie uznawali, ani nawet nie pisała o nich prasa na Wyspach. Najważniejszym turniejem dla nich były brytyjskie mistrzostwa rozgrywane corocznie między Anglią, Walią, Szkocją i Irlandią. To był dla nich jedyny turniej na światowym poziomie.
W 1946 r. po 17 latach sporów i bojkotu Brytyjczycy przystąpili jednak do FIFA jako cztery oddzielne drużyny i mieli wreszcie pokazać reszcie świata, jacy są mocni.
Anglicy po II wojnie światowej osiągali świetne wyniki. Z 30 meczów wygrali 23, 3 zremisowali i tylko 4 przegrali. Wiosną 1950 r. - tuż przed mundialem w Brazylii - wygrali mistrzostwa brytyjskie (1:0 ze Szkocją w Glasgow w decydującym meczu) i pokonali w towarzyskich spotkaniach na wyjeździe Portugalię (5:3) i Belgię (4:1). Wydawało się, że formę na mistrzostwa przygotowali wysoką. Bukmacherzy widzieli w nich faworytów. Za jednego postawionego na mistrzostwo Anglików funta można było zarobić tylko trzy.
W pierwszym meczu MŚ Anglicy wygrali łatwo z Chile 2:0. W drugim spotkaniu mieli zmierzyć się z USA, zespołem kompletnych amatorów. Grali w nim m.in. nauczyciel, młynarz, listonosz i pracownik zakładu pogrzebowego. Amerykanie przegrali pierwszy mecz z Hiszpanią 1:3 i Anglicy mocno ich zlekceważyli. Nie wystawili do składu nawet najlepszego swojego piłkarza Stanleya Matthewsa, który przyjechał do Brazylii prosto z tournée po Kanadzie. Słynny piłkarz Blackpool miał zachować siły na najważniejsze mecze.
Anglicy od początku spotkania ostrzeliwali amerykańską bramkę. Trafiali w słupki i poprzeczkę, ale zdobyć gola nie umieli. Nie udało im się to nawet, gdy bramka była pusta. Tymczasem jedna z nielicznych akcji drużyny USA przyniosła jej powodzenie. Walter Bahr skierował piłkę w pole karne, a tu Joe Gaetjens - student rachunkowości z Nowego Jorku, za którego wykształcenie płacił rząd Haiti - skierował piłkę do siatki.
W drugiej połowie Anglicy atakowali z jeszcze większą wściekłością. W 82. min domagali się rzutu karnego po faulu na Stanie Mortensenie, ale sędzia uznał, że przewinienie było przed polem karnym. Chwilę później doszło do kolejnej kontrowersji. Anglicy twierdzili, że piłka po strzale Jimmy'ego Mullena minęła linię bramkową, ale arbiter Generoso Dattilo z Włoch był innego zdania. Więcej okazji Anglicy już nie mieli.
W kolejnym meczu Anglicy przegrali z Hiszpanią 0:1 i już po pierwszej rundzie wracali do domów.
Co ciekawe, angielska prasa niewiele miejsca poświęciła porażce z USA. W trudnych powojennych czasach gazety na sport przeznaczały tylko po jednej stronie, a głównym wydarzeniem tego dnia nie był występ angielskich piłkarzy na mistrzostwach świata, a porażka krykiecistów z drużyną Indii Zachodnich - pierwsza w historii.
Również w USA mecz przeszedł zupełnie bez echa. Choć w Ameryce pierwsze zawodowe ligi piłkarskie powstały już na początku XX wieku, to później Amerykanie przestali się interesować tym sportem. W Brazylii na mistrzostwach świata był jeden dziennikarz z USA, który na mundial pojechał za własne pieniądze, biorąc wcześniej urlop w pracy.
Mimo klęski w pierwszym mundialu po II wojnie światowej. Anglicy wciąż uważali się za światową potęgę. Od MŚ 1950 do 25 listopada 1953 r. rozegrali 25 meczów, z którym przegrali tylko dwa - ze Szkocją u siebie i z Urugwajem w Montevideo.
Owego 25 listopada spotkali się w towarzyskim meczu z Węgrami. To spotkanie przeszło do historii piłki nożnej. 100 tysięcy kibiców na trybunach oglądało bezprecedensową klęskę angielskich piłkarzy. Węgrzy wygrali 6:3. To był pierwszy raz, kiedy Anglicy przegrali na swoim boisku z rywalem spoza Wysp.
Gospodarze grali w tradycyjnym wtedy ustawieniu WM, natomiast Węgrzy stosowali nowoczesną i bardziej elastyczną taktykę. W dodatku goście byli drużyną o wiele bardziej zgraną, która trenowała w tym samym składzie o wiele częściej niż Anglicy. Przed meczem brytyjska prasa reklamowała mecz jako "Pojedynek Stulecia". Tymczasem okazał się on być laniem stulecia. "Podstawowa różnica leżała w ataku. Żaden z angielskich napastników poza Matthewsem nie dorównywał szybkością, kontrolą nad piłką i ustawieniem na boisku żadnemu z Węgrów, którzy byli w swojej grze niemal perfekcyjni" - pisał Guardian.
W niedawno odnalezionym notatniku ówczesnego trenera Węgrów zachowały się zapiski sporządzone przed tym meczem. Wynika z nich, że Gusztav Sebes nie tylko był nowoczesny w taktycznym przygotowaniu zespołu, ale także w rozpracowaniu przeciwnika. O każdym z Anglików wiedział, jakie ma mocne i słabe strony. Znamienne jest jedno zdanie, które zapisał: "Anglicy przez ostatnie 20 lat grali przeciwko drużynom z Europy zawsze w taki sam sposób".
Klęska na Wembley dokonała na Wyspach kopernikańskiego przewrotu. Po raz pierwszy okazało się, że w futbolu to nie Anglicy pozjadali wszystkie rozumy. Dopiero wtedy zrozumieli, że gdy oni dusili się przez 90 lat tylko w swoim brytyjskim sosie, piłkarski świat poszedł daleko do przodu i teraz to Brytyjczycy muszą się uczyć futbolu na kontynencie, a nie odwrotnie.
Wiosną 1954 r. Anglicy pojechali na rewizytę do Budapesztu. Zostali zlani jeszcze mocniej. Węgierska Złota Jedenastka, która szykowała się do mistrzostw świata w Szwajcarii, wygrała 7:1. Anglicy przez długie minuty meczu nie mogli nawet dotknąć piłki. Zostali rozbici i zdeklasowani.
W kolejnych mistrzostwach świata Anglicy nie byli już traktowani jako faworyci. W 1954 r. odpadli w ćwierćfinale, cztery lata później nie wyszli z grupy. W 1962 r. znów zakończyli turniej na ćwierćfinale, ale odpadli z honorem, przegrywając z późniejszym mistrzem świata - Brazylią.
W 1966 r. Anglicy zdobyli upragnione mistrzostwo świata w turnieju rozgrywanym na ich boiskach. Nareszcie znów mogli myśleć o sobie jako najlepszych piłkarzach na świecie. Przynależność do światowej czołówki potwierdzili w 1968 r., zdobywając brązowe medale w mistrzostwach Europy. W 1970 r. w mistrzostwach świata przegrali w ćwierćfinale z RFN - pechowo - prowadzili już 2:0, ale rywale doprowadzili do dogrywki i ostatecznie zwyciężyli 3:2. Anglicy nie mieli też szczęścia w losowaniu mistrzostw Europy 1972 r. W ćwierćfinale trafili bowiem na Niemców i odpadli w dwumeczu (1:3 i 0:0).
Wszystkie te porażki po mundialu 1966 r., choć bolesne, nie naruszały angielskiego ego i przekonania o przynależności do ścisłej światowej czołówki. Kolejny szok miał dopiero nadejść.
W eliminacjach mistrzostw świata 1974 Anglicy wylosowali Polskę i Walię. Nikt na Wyspach nie wyobrażał sobie, że awans może wywalczyć ktoś inny niż mistrzowie świata z 1966 r. Tą pewnością nie zachwiała nawet porażka Anglików z Polską 0:2 na Stadionie Śląskim. Trener Alf Ramsey, który siedem lat wcześniej zdobył dla Anglii mistrzostwo świata, miał proste wytłumaczenie. Kozłem ofiarnym został Bobby Moore, po błędach którego padły oba gole. W rewanżu nie zagrał. Rozżalony Moore zapytał więc wtedy Ramseya, czy to znaczy, że jest już niepotrzebny w kadrze. Trener odpowiedział: - Będziesz moim kapitanem na mistrzostwach świata w przyszłym roku.
Anglicy byli bowiem przekonani, że ograją Polskę i zdobędą awans. - Mamy w kraju tyle talentów, że moglibyśmy stworzyć trzy równorzędne reprezentacje - przekonywał pomocnik Manchesteru City, Colin Bell.
Prasa utwierdzała swoich piłkarzy w przekonaniu o ich wyższości. "Jeśli Polska awansowałaby do finałów, byłaby w nich zdecydowanym autsajderem. Anglia, niejako ex oficio, będzie w gronie faworytów - pisał w programie meczowym Brian Glanville. Trener Derby Brian Clough nazwał w studiu brytyjskiej telewizji ITV bramkarza Jana Tomaszewskiego klaunem, a dla jego asystenta z klubu Petera Taylora polscy piłkarze byli "osłami". Obaj zachęcali kibiców, by w domu rozsiedli się wygodnie w fotelach i spokojnie oglądali błyskotliwe zwycięstwo Anglików. Zdania nie zmienili nawet w przerwie, gdy wciąż było 0:0. - Spokojnie, nie martwcie się. Bramki padną. Mamusiu, nastaw czajnik - żartował po pierwszej połowie Clough.
Gdy na Wembley grano polski hymn, kilka tysięcy kibiców gwizdało i krzyczało w kierunku Polaków: "zwierzęta". Gdy zabrzmiał angielski hymn, sto tysięcy gardeł ryczało zagłuszając wszystko dookoła. - Nie słyszałem własnego głosu - wspominał Tomaszewski.
Anglicy od pierwszego gwizdka ruszyli do huraganowych ataków, ale albo świetnie bronił polski bramkarz, albo obrońcy wybijali piłkę zmierzającą do bramki. Jedynego gola dla gospodarzy zdobył Allan Clarke z rzutu karnego w drugiej połowie. Był to jednak gol na 1:1, wcześniej bowiem Jan Domarski trafił do siatki Petera Shiltona. Remis dał awans Polsce. Do dziś ten mecz jest dla nas synonimem sportowej chwały, a dla Anglików traumą zawiedzionych nadziei.
- Byłem młodym zawodnikiem i wiedziałem, że jeszcze będę miał następną szansę - wspominał po 30 latach Shilton. - Jednak nawet teraz, choć grałem w trzech mistrzostwach świata, nie mogę zapomnieć tamtego rozczarowania.
- Mieliśmy drużynę równie dobrą jak ta, która zdobyła mistrzostwo świata w 1966 r. Marzyłem, że sięgniemy po trofeum. Wszystko, czego potrzebowaliśmy, to wygrać z Polską - wspomina natomiast Allan Clarke, który też do dziś nie umie pogodzić się z tamtym niepowodzeniem. - To był najbardziej jednostronny mecz, w jakim grałem, ale ich bramkarz był niewiarygodny. Poza tym, choć świetnie obronił kilka strzałów, miał niesamowite szczęście. Piłka dosłownie trafiała w niego. Po meczu byliśmy zdruzgotani. Następnego dnia miałem kręcić reklamówkę dla NatWest (jeden z brytyjskich banków detalicznych), ale nie byłem w stanie.
"Koniec świata", "Glory, glory, good bye" - to tytuły, które ukazały się w angielskiej prasie po meczu, a Tomaszewski został wtedy na zawsze "człowiekiem, który zatrzymał Anglię". Porażka miała dla Anglików katastrofalne skutki i długo znosili jej konsekwencje. Z reprezentacją pożegnał się Alf Ramsey - bohater z 1966 r. Po porażce Anglicy wypadli z grona rozstawianych drużyn w ramach eliminacji mistrzostw świata. Dlatego przed mundialem 1978 r. los zderzył ich z Włochami. Odpadli gorszą różnicą bramek. Nie wyszyli też z grupy w eliminacjach Euro 1976. Do grona światowej czołówki powrócili właściwie dopiero w drugiej połowie lat 80.
Na Wembley 1973 nie skończyły się jednak ich upokorzenia.
W 1994 r. los skojarzył Anglię w jednej grupie eliminacji mistrzostw świata z Polską, Norwegią, Holandią, Turcją i San Marino. Kadrę Anglii prowadził wtedy Graham Taylor, wcześniej szkoleniowiec Aston Villa. Angielskie media od początku jego kariery jako selekcjonera prowadziły z nim otwartą wojnę. Dziennikarze mieli żal, że trenerem kadry został szkoleniowiec, który nigdy niczego nie wygrał. Niechęć do selekcjonera szczególnie wzmogło jego nieudolne prowadzenie drużyny podczas Euro 1992 w Szwecji, gdy w ostatnim meczu grupowym, choć Anglia musiała wygrać z gospodarzami, zdjął napastnika Gary'ego Linekera na 30 minut przed końcem meczu. The Sun zaczął go nazywać wtedy rzepą. Nawet wynik podał w ten sposób: "Szwecja 2, Rzepy 1".
Niemniej jednak angielscy kibice oczekiwali od swojej drużyny awansu na mundial 1994 r. Groźnym przeciwnikiem wydawała się im jedynie Holandia. Tymczasem jako pierwsza w grupie awans zapewniła sobie Norwegia, która w Oslo w czerwcu 1993 r. pokonała Anglików 2:0, a potem dwukrotnie rozprawiła się z Polską (1:0 i 3:0).
Anglicy w ostatniej serii spotkań musieli pokonać San Marino w Bolonii różnicą siedmiu goli i liczyć na mężną postawę Polaków, którzy w Poznaniu podejmowali Holandię. Jeśli nasi reprezentanci, wygraliby z Pomarańczowymi, daliby awans Anglii. Sami walczyli już tylko o to, by dać trochę radości polskim kibicom.
Mecz z autsajderem zaczął się dla Anglii od sporej dawki wstydu. Wystarczyło zaledwie 8,3 sekundy, a San Marino objęło prowadzenie - pierwsze w historii tej reprezentacji w meczu o punkty. Gola strzelił David Gaultieri - sprzedawca w sklepie komputerowym, który wykorzystał błąd obrońcy Stuarta Pearce'a. Do dziś do najszybciej zdobyta bramka w eliminacjach mistrzostw świata.
Anglicy strzelili jeszcze siedem goli, ale nie spełnili nawet zależnego tylko od nich warunku awansu. Zresztą nie miało to już żadnego znaczenia. Polska przegrała z Holandią 1:3.
Nawet telewizja BBC przestała wierzyć w angielski awans i na pół godziny przed ostatnim gwizdkiem meczu w Bolonii przełączyła się na spotkanie w Cardiff, gdzie o awans walczyła Walia. Tylko dwustu rozżalonych kibiców zadzwoniło do stacji z pretensjami.
Taylor podał się do dymisji tydzień po zakończeniu eliminacji. Jego kadencję Anglicy oznaczyli mianem: "najlepiej zapomnieć".
Natomiast Gualtieri mocno się zdziwił, gdy dwa lata później jego zespół grał w Szkocji. Na trybunach zobaczył bowiem kibiców z napisem: "Gualtieri - osiem sekund". Okazało się, że Szkotom nic tak nie sprawia przyjemności jak upokorzenie piłkarzy sąsiada z południa. Zresztą nie tylko im.