Kiedy 1 lipca 2013 roku rozbici przez Brazylijczyków trzema bramkami w finale Pucharu Konfederacji mistrzowie świata opuszczali Maracanę, niejeden z kibiców myślał, że to już koniec. Pal licho, że młodzieżowe reprezentacje nadal triumfują na wszystkich szczeblach, a za Moratą wypatrują oczy klubów Premier League, że na przejęcie pałeczki po Xavim, Inieście czy Fabregasie czekają dalecy przecież od wypalenia Mata, Silva, Cazorla i jeszcze młodsi: Isco, Thiago, Koke czy Illaramendi. "Historia piłki nożnej toczy się w cyklach", powtarzaliśmy wszyscy, zgadzając się, że cykl związany z tiki-taką dobiega końca. Tak jak na poziomie klubowym swój patent na Barcelonę przedstawił kilka miesięcy wcześniej Bayern, tak podczas Pucharu Konfederacji z reprezentacją Hiszpanii zrobiła Brazylia - w obu przypadkach futbolowi opartemu na posiadaniu piłki, przeciwstawiając szybkość, pressing i nagą siłę. Zresztą już wcześniejsze mecze podczas tamtego turnieju mogły niepokoić: gdyby Nigeryjczycy i Włosi lepiej wykorzystywali stwarzane sytuacje, mistrzowie świata nie weszliby nawet do finału. Komentatorzy byli zgodni: Hiszpania "straciła aurę", przestała budzić respekt, otrzymała ostatnie ostrzeżenie.
Nie wszystkie problemy Hiszpanów udało się od tamtej pory rozwiązać: obrońcy ci sami (zwłaszcza do asekuracji bocznych można mieć pretensje, podobnie jak do organizacji przy stałych fragmentach), a środek pomocy nadal nosi tyleż piękne, co przewidywalne oblicza Xaviego i Iniesty, i nadal każe pytać o to, czy pomiędzy rozgrywającymi Barcelony a linią obrony powinno biegać dwóch graczy czy wystarczy jeden. Do mistrzostw świata zostało niecałe sto dni - w tym czasie Xavi z Iniestą będą musieli rozegrać jeszcze zapewne 15-20 spotkań; o ich formę w Hiszpanii drżą tak samo jak w trakcie Pucharu Konfederacji.
Podczas towarzyskiego meczu z Włochami Vicente del Bosque oszczędził przynajmniej Xaviego - stawiając przed obrońcami (wśród których był - udanie zastępujący Pique - Javi Martinez) dwójkę Busquets-Thiago (później Busquetsa zastąpił Xabi Alonso), a za napastnikiem z kolei - tercet Pedro-Fabregas-Iniesta, stopniowo wymieniany, bo na boisku pojawili się Silva, Navas i Cazorla. Tu rewolucji nie było - rewolucja miała miejsce z przodu, gdzie pojawił się piłkarz zdolny do podjęcia fizycznej konfrontacji z obrońcami przciwnika, jak na Pucharze Konfederacji Hulk, Balotelli czy Cavani. Albo jak Fernando Torres sprzed trwającego już przecież kilka lat załamania formy.
Mówimy oczywiście o Diego Coście, który w środowy wieczór zadebiutował w reprezentacji Hiszpanii, mimo iż urodził się w Brazylii i zdążył już dwukrotnie wystąpić w kadrze tego kraju. Na marginesie: zdumiewające są przepisy pozwalające piłkarzowi na zmianę barw narodowych, jeśli mecze, w których wcześniej wystąpił, były jedynie towarzyskie - nie o tym jednak dziś mówimy. Mówimy o tym, że mając do dyspozycji szybkiego, silnego, agresywnego, dobrze grającego głową, a przede wszystkim skutecznego napastnika, Vicente del Bosque może przygotowywać się do mundialu w Brazylii inaczej niż np. do Euro 2012, gdzie wybierał zwykle ustawienie 4-6-0, z Fabregasem w roli tzw. "fałszywej dziewiątki".
W ciągu ostatnich dwóch sezonów Diego Costa stał się symbolem i twarzą zabójczo ostrego stylu gry Atletico Madryt prowadzonego przez Diego Simeone. "Na boisku walczyłem z każdym, kompletnie nie potrafiłem się opanować - opowiadał kiedyś. - Obrażałem wszystkich, nie miałem szacunku dla rywali, myślałem, że muszę ich wszystkich pozabijać". O tym, jak te deklaracje wyglądały w praktyce, wiele mówią zarówno sińce obrońców Realu, Sergio Ramosa i Pepe, z którymi boje toczył podczas każdych kolejnych derbów, jak i statystyki kartek: w poprzednim sezonie dostał 15 żółtych i jedną czerwoną. "Jak to dobrze, że Costa twierdzi, że nie zabiera pracy do domu" - cieszył się swego czasu publicysta "Guardiana" Sid Lowe. - Gdyby było inaczej, napastnik mógłby przekroczyć próg, sprowokować kijem psa, chyłkiem zdzielić żonę łokciem, żeby zrobiła mu miejsce w drodze na schody, a potem wzruszyć niewinnie ramionami, kiedy leżałaby poturbowana u ich podnóża. Mógłby szeptem znieważać dzieci i odwracać się w drugą stronę, pogwizdując, kiedy one wybuchałyby płaczem. Mógłby też wkroczyć do salonu, upaść dramatycznie na podłogę, turlać po dywanie, trzymając się za głowę i żądając karnego. Mógłby go nawet dostać".
"Doktor Jekyll i pan Costa", pisała o nim "Marca". Od tamtej pory jednak świeżo upieczony reprezentant Hiszpanii nieco się uspokoił. W sezonie 2013/14 żółtych kartek ma już wprawdzie dziewięć, ale ani razu nie wyleciał z boiska, a jego piekielna skuteczność pozostaje ta sama: 22 gole w 34 spotkaniach od początku sezonu. Żeby osiągnąć coś na mundialu, ten wychowany na brazylijskich ulicach dzieciak musi oczywiście doskonale panować nad sobą - zwłaszcza że poziom wrogości, z jakim będzie miał do czynienia w kraju, do którego "odwrócił się plecami", będzie nieporównywalny z czymkolwiek, co spotykało go na europejskich stadionach (przypomnijmy, że bywał w Lidze Mistrzów rasistowsko znieważany).
Diego Costa jak żaden inny z Hiszpanów będzie się dobrze czuł w gorącym i wilgotnym klimacie brazylijskiego czerwca i lipca. Będzie też - w odróżnieniu od wielu członków tej drużyny, naszpikowanej mistrzami świata i Europy, triumfatorami Ligi Mistrzów, o mistrzach kilku krajów nie wspominając - głodny sukcesu. Problem w tym, że wczorajszy występ nie przekonał, czy w roli samotnego napastnika piłkarz Atletico Madryt będzie lepszy niż np. Negredo.
Zaczął dobrze, potwierdzając wszystkie swoje zalety: łatwość utrzymania się przy piłce pod presją, uruchomienia pędzącego po skrzydle bocznego obrońcy (rozegranie z 25. minuty, może najlepsze - nie licząc akcji bramkowej - w wykonaniu Hiszpanów, kiedy po podaniu Costy Azplicueta dobiegł do linii i dośrodkował do Fabregasa, który uderzył nad poprzeczką), znalezienia sobie wolnego pola (20. minuta: podanie od Pedro i zablokowany strzał, chwilę wcześniej błędna decyzja sędziego o spalonym, po długim zagraniu od obrony) i walki o piłkę (kilka udanych odbiorów). Gorzej było ze zrozumieniem podczas szybkich kombinacyjnych wymian z wchodzącym ze środka pomocnikiem: akcji z Iniestą z piątej minuty później nie udało się powtórzyć, debiutujący w reprezentacji Włoch Paletta zresztą radził sobie z Costą coraz lepiej. Jedyna okazja napastnika Hiszpanii w drugiej połowie nadeszła w 80. minucie, kiedy ładnie przyjął piłkę w polu karnym i próbował strzelać w długi róg, ale nie trafił w bramkę.
Być może zresztą nie było w tym winy samego piłkarza Atletico - to jego koledzy, zamiast próbować bardziej ryzykownego podania do napastnika, odruchowo wybierali cierpliwe rozgrywanie piłki. Za plecami Diego Costy Pedro, Thiago i wprowadzony w drugiej połowie David Silva pokazali przecież, że całkowicie przekreślać tiki-taki nie sposób.
Oszałamiającego, jak na standardy spotkania towarzyskiego, tempa z początku nie udało się oczywiście utrzymać, ale za każdym razem, kiedy piłkę dostawali Pedro i Silva, akcje nabierały przyspieszenia. Statystyki Thiago Alcantary pokazują zaś, że za Xavim nie ma co tęsknić: 115 podań, z czego 94 proc. celnych, do tego pięć dryblingów i pięć wślizgów - a i on również, po doskonałym podaniu Silvy - miał swoją szansę na strzelenie gola. Świetny w przenoszeniu akcji z obrony do ataku, nienaganny technicznie i znakomicie podający... w Barcelonie się nie doczekał miejsca w wyjściowej jedenastce, ale może w Hiszpanii?
W sumie była to niby ta sama Hiszpania, zamęczająca podaniami zepchniętych przed własne pole karne rywali (91 proc. celnych, przy 70 proc. posiadania piłki - skąd my to znamy), ale jakby odświeżona. Tylko ten Diego Costa, w analizach dokonywanych na papierze niezbędny, ale w rzeczywistości... Po meczu mówił, że potrzebuje więcej czasu na zaadaptowanie się do hiszpańskiego stylu; Vicente del Bosque mówił mniej więcej to samo - problem w tym, że obaj czasu już nie mają.
W sumie była to niby ta sama Hiszpania, zamęczająca podaniami zepchniętych przed własne pole karne rywali (91 proc. celnych, przy 70 proc. posiadania piłki - skąd my to znamy), ale jakby odświeżona. Tylko ten Diego Costa, w analizach dokonywanych na papierze niezbędny, ale w rzeczywistości... Po meczu mówił, że potrzebuje więcej czasu na zaadaptowanie się do hiszpańskiego stylu; Vicente del Bosque mówił mniej więcej to samo - problem w tym, że obaj czasu już nie mają.