Michał Okoński Fot. Jacek Dymkowski To się nazywa z honorem lec. A zarazem wyjeżdżać z Monachium z poczuciem, że ma się drużynę. Przez godzinę meczu na Allianz Arena widzieliśmy, że ostatnie wyniki MU - wliczając w to remis z Bayernem na Old Trafford - nie były dziełem przypadku. Że David Moyes, być może dzięki kontuzji van Persiego , znalazł wreszcie formułę pozwalającą walczyć z najlepszymi... Niestety, nie do końca.
Na papierze wyglądało to wprawdzie na powrót do ustawienia 4-4-2, z Welbeckiem i Rooneyem z przodu, i Kagawą na lewym skrzydle, ale cała trójka chętnie się wymieniała (ich średnia pozycja na boisku, pokazywana w aplikacji StatsZone, wypada niemal w tym samym punkcie), każdy chętnie wracał do obrony, rozpoczynał pressing swojej drużyny, próbował odbiorów, a kiedy udało mu się odzyskać piłkę - przyspieszał grę ofensywną swojej drużyny. Kiedy zaś ruszali gospodarze, imponowała spokojem druga z tarcz, które oddzielały ich od bramki de Gei: duet Carrick - Fletcher. Doświadczony Szkot, będący jednym z ulubieńców sir Aleksa Fergusona, przez długie miesiące leczący chorobę, która o mało nie doprowadziła do zakończenia przez niego kariery, nie mógł wrócić w bardziej odpowiednim momencie. Na "dziesiątce" brakowało wprawdzie Juana Maty (występował w tegorocznych rozgrywkach Ligi Mistrzów jako gracz Chelsea), ale i Bayern zagrał w osłabieniu, bez Schweinsteigera, Thiago Alcantary i Javiego Martineza.
Guardiola zaskoczył po raz kolejny: w pierwszej połowie boczni obrońcy Lahm i Alaba nieustannie schodzili do środka pola, tworząc właściwie dodatkową parę środkowych pomocników - wyglądało to na zdumiewające zaiste ustawienie 2-3-5, ale... efektów nie przynosiło. Bayern miał, rzecz jasna, przewagę w posiadaniu piłki, strzelał na bramkę już w pierwszej połowie ponad 10 razy, ale cóż z tego, skoro de Gea ani razu nie musiał interweniować. Tak naprawdę najlepszą okazję w ciągu tych pierwszych 45 minut miał Wayne Rooney, który wdarł się w pole karne gospodarzy, ale został zablokowany.
Tak dobrze przygotowani za czasów Davida Moyesa jeszcze nie byli - zdanie napisane przeze mnie już po pierwszym ćwierćfinale po 59 minutach gry wypadało powtórzyć. To znaczy owszem: każdy z nich miewał udane spotkania, nawet Smalling czy Jones, ale tutaj nie o jednostkach mówiliśmy, ale o kolektywie: wspólnie się przesuwającym, naprawiającym błędy kolegów i przewidującym ich ruch. Dośrodkowanie Valencii, po którym Evra strzelił swoją cudowną bramkę, było przecież godne wszystkich jego wślizgów i bloków w tym spotkaniu.
Ciekawe, czy oglądający ten mecz sir Alex Ferguson nie pożałował po raz kolejny, że nie zdecydował się na zaproponowanie swojej posady Jose Mourinho. Kiedy we wtorek w meczu Chelsea - PSG padła bramka dająca awans gospodarzom, ich menedżer wykonał swój słynny kilkudziesięciometrowy sprint przy linii bocznej do cieszących się piłkarzy nie po to, by wziąć udział w ich radości, ale po to, by przypomnieć im obowiązki na ostatnie minuty spotkania. Jak zauważył później autor bloga "Zonal Marking" Michael Cox, tym, co czyni Mourinho naprawdę wielkim, nie same są pomysły taktyczne, ale zdolność ich komunikowania piłkarzom, sposób przygotowania do meczów i skupienie na detalu. We wtorek po meczu w Londynie i trener, i piłkarze Chelsea opowiadali, że mieli opracowane schematy gry zarówno na wynik 1:0, jak 2:0 czy 2:1; że znali strategię gry z jednym, dwoma, a nawet trzema napastnikami, i kiedy było trzeba, po prostu przestawiali się z jednego scenariusza na drugi.
To było coś, czego zabrakło Manchesterowi i za co przyszło jego piłkarzom zapłacić cenę awansu do półfinału. Zła minuta - a dokładniej 22 sekundy po wznowieniu gry, czy 71 sekund od bramki Evry, podczas których konsekwencja w grze powinna być najwyższa w całym meczu - 71 sekund po golu, który mógł dać Czerwonym Diabłom zwycięstwo, było czasem rozluźnienia. Moyes, owszem, również wypadł z ławki, ale po to, by się cieszyć - nie po to, by studzić gorące głowy. Przypominają się lekcje pressingu, które Guardiola dawał swoim podopiecznym jeszcze w Barcelonie, i stara prawda, że najłatwiej odebrać piłkę dopiero co zdobytą - bo ten, kto właśnie ją wywalczył, na moment się rozluźnia.
Po wyrównaniu MU miał jeszcze jedną szansę, zmarnowaną przez Rooneya po kapitalnym odegraniu Danny'ego Welbecka. W chwili, gdy to piszę, nie wiemy jeszcze, czy Anglikowi dokuczała kontuzjowana stopa i nie był w stanie lepiej się złożyć, czy po prostu spudłował. Faktem jest, że kolejnej okazji już nie było: Manchester United odsłonił się, dzięki czemu Bayern strzelił następne bramki, ani na chwilę nie tracąc już kontroli nad meczem. Czyli dwumecz zakończył się tak, jak się miał zakończyć: zwycięstwem faworyta nie tylko w tej rywalizacji, ale i w całych rozgrywkach.
David Moyes wraca do kraju z podniesionym czołem: jego piłkarze podjęli walkę, przez godzinę byli w grze o półfinał, a przez minutę w półfinale - smutna prawda jest jednak taka, że teraz czeka go co najmniej 16 miesięcy odwyku od melodii Haendlowskiego hymnu "Zadok the Priest", który rozpoczyna spotkania Ligi Mistrzów. Pytania o przyszłość - z van Persiem, czy bez, z jaką obroną po odejściu Vidicia i coraz bardziej prawdopodobnej emeryturze Ferdinanda, i w jakim ostatecznie ustawieniu ofensywy - wracają ze zdwojoną siłą.
Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live