Finał Ligi Mistrzów. Może nie zostanie po tym wielkim Realu 2016-2018 żadna filozofia gry. Ale czy samo dobre zarządzanie i wygrywanie to mało?

Nie da się zrozumieć finału w Kijowie, nie patrząc na Lorisa Kariusa. Ale żeby zrozumieć, dlaczego znów wygrał Real, trzeba spojrzeć na tego drugiego bramkarza
Keylor Navas Keylor Navas DARKO VOJINOVIC/AP

Loris Karius jest teraz wszędzie: w migawkach, tekstach, zdjęciach. I zostawiony sam sobie na trawie w Kijowie, i pocieszany, i broniony, i atakowany. A o tym drugim znów będzie mało. Zrobił swoje, ale nawet w kategorii: "ciągle krytykowany, a jednak bohater" Keylor Navas nie wygra teraz walki o uwagę widza z Garethem Bale'em i Karimem Benzemą. O ile w ogóle chciałby wygrać. Bo nigdy o bycie w centrum uwagi nie zabiegał.  Wystarczyłoby mu, żeby go sprawiedliwie oceniali i dali spokojnie popracować. Rzadko to dostawał.

Dziś wszyscy współczują Kariusowi, słusznie, i zastanawiają się, jak będzie przepracowywał tę finałową traumę. Ale przecież po drugiej stronie boiska stał w Kijowie między słupkami nie mniej fascynujący psychologicznie przypadek:  bramkarz, który od lat słyszy, że nie jest dość dobry na Real, a właśnie trzeci raz z rzędu zdobył z nim Puchar Europy. Od trzech lat i odejścia Ikera Casillasa niby Navas jest w klubie numerem jeden, a jednak ciągle ktoś daje mu odczuć, że mu się to nie należy. Co pół roku musi odpowiadać na pytania, co sądzi o pogłoskach, że Real znów chce w tym oknie transferowym sprowadzić nowego bramkarza. Co dwa tygodnie staje przed jedną z najbardziej wymagających publiczności w futbolu, tą na Santiago Bernabeu, wiedząc, co wielu kibiców siedzących za nim ma na końcu języka. Nawet gdy odbierał niedawno honorowe członkostwo jednego z klubów kibica Realu, prezes tego klubu kibica powiedział ze sceny:  "Sam wiesz, że Real powinien ci sprowadzić mocnego konkurenta. Zyskałby na tym klub, ty i ten nowy bramkarz". I tak bez końca. Miał przyjść David de Gea, ale nawalił fax. Miał Real rozmawiać z Gianluigim Donnarummą i Thibault Courtoisem. Miał już tego lata przyjść Kepa z Athleticu Bilbao. Był taki czas, że część kibiców wolała w bramce nawet rezerwowego Kiko Casillę. A wciąż jest w bramce Keylor Navas. I to jak jest. Posturą niepozorny, stylem życia teoretycznie nie pasujący do dzisiejszego futbolu i gwiazdorskich szatni. Gdy idzie na mecz, w słuchawkach ma pieśni o Jezusie, w wywiadach mówi, że futbol to błogosławieństwo, ale on szuka przede wszystkim życia wiecznego, studiuje Biblię w grupie modlitewnej, w której poznał swoją żonę.  I jest tam, gdzie Real go potrzebuje. Często wyraźnie dotknięty tym, co się o nim pisze i mówi. Ale nie daje się tym zatruć.

Miewał słabsze momenty, ale w godzinach próby nie zawodził, zwłaszcza w tym sezonie w LM. Po interwencjach w rewanżu z Bayernem Jupp Heynckes mówił: niech oni dziękują Keylorowi za awans. - Dał nam życie - mówił o nim wtedy Zinedine Zidane. Navas był też na miejscu w finale, choćby wtedy, gdy pewnie złapał mocny strzał Trenta Alexandra-Arnolda. Real tej wiosny w Lidze Mistrzów zdobywał obłędne gole po przewrotkach Cristiano Ronaldo i Bale'a. Ale awanse zapewniała mu przede wszystkim obrona. Obrona swoja, i cudza też, to fakt. Ale na tle tego co zrobili Sven Ullreich w półfinale i Loris Karius w finale ten nie dość dobry Navas wypada jeszcze lepiej. I pokazuje, co jest siłą Realu za kadencji Zidane'a. Wiara przenosi góry. Wiara we własną zdolność wygrywania - również. Można gdybać, co by było gdyby nie rzut Salahem  wykonaniu Sergio Ramosa. Ale gdy tak zaczniemy gdybać, to w samych finałach Ligi Mistrzów z XXI wieku znajdziemy, np. co by było gdyby Ludovic Giuly nie musiał zejść już w pierwszej połowie Monaco - Porto? Może losy Jose Mourinho potoczyłyby się zupełnie inaczej? Albo, idąc jeszcze dalej, co by było gdyby Bayern nie ogłosił jeszcze przed finałem z Borussią, że kupuje Mario Goetzego? Może nie byłoby tej kontuzji, która Goetzego wyeliminowała z finału, może Juergen Klopp byłby już zwycięzcą Ligi Mistrzów, a nie ciągle drugim, rozważającym: a co by było, gdybym go miał?

Wiele już napisano o tym, że Realowi z ostatnich lat, kolekcjonerowi trofeów, dokonującemu w Lidze Mistrzów rzeczy, które od jej powstania w 1992 roku wydawały się niemożliwe, nieco brakuje mitu, ambicji kreowania w futbolu czegoś nowego, a nie tylko żonglowania tym, co już wymyślone. Ale przecież to jest Real, który sam siebie wymyślił na nowo. Najmądrzej zarządzany Real naszych czasów. Taki Real, w którym nie chodzi o jakieś szumne projekty, tylko o wygrywanie. Taki Real, który się przestał modlić do transferów, a zaczął do przygotowania fizycznego, taki Real, w którym do pilnowania beczki prochu, jaką może być taka szatnia, zatrudniono świetnego sapera, a nie piromana. Taki Real, w którym trener nie podnosi głosu, a jednak nikt z zarządu nie jest w stanie go przekrzyczeć.  I gdy ten trener powiedział: nie chcę teraz Kepy, bo Keylor jest dość dobry, to transfer Kepy wstrzymano.

To już trzeci sezon Zinedine'a Zidana w roli trenera Realu i przez ten czas Francuz miał więcej Pucharów Europy niż transferowych zachcianek. Wiele było przed finałem o różnicach między Juergenem Kloppem a Zinedine'em Zidane'em. Ale przecież do obu pasuje zdanie wypowiedziane przez Kloppa do dziennikarzy: "Wy mówicie tylko o transferach, w ogóle nie wierzycie w potęgę trenowania. Czy jeśli się przestaje układać z żoną, to kupujesz na drugi dzień nową?". Zidane od pierwszego dnia pracy po finał w Kijowie wysyłał drużynie ten sam sygnał: jeśli będziemy dobrze pracować, to nam się uda. Jeśli ktoś będzie chciał się ze mną porozumieć, to się porozumie. Jeśli chcesz mieć miejsc e w składzie tej drużyny, nie opowiadaj mi o swoim talencie i o tym jakiego masz menedżera, tylko bądź lepszy od kolegi na treningach. Niby rzeczy oczywiste. Ale jednak w gwiazdorskim Madrycie trochę trudniej się je egzekwuje niż w robotniczym Dortmundzie czy Liverpoolu. A Zidane dał radę. Kto chciał iść z nim, szedł z nim. Kto nie chciał, odchodził, jak James Rodriguez czy Alvaro Morata. A Zidane nie krzyczał, żeby na ich miejsce koniecznie, od razu, ściągać jakieś gorące nazwisko.

Ostatnie transferowe szaleństwo Realu miało miejsce cztery lata temu, gdy po mundialu przyszedł właśnie James, a w jego cieniu przychodził Navas. W międzyczasie padały rekordy transferowe, a Zidane był niewzruszony. Ten czas się pewnie właśnie kończy, trudno będzie uniknąć głębszej przebudowy i głośniejszych transferów. Ale jakie te trzy lata były odświeżające.

Copyright © Agora SA