Robert Lewandowski miał zaszklone oczy, gdy schował głowę w koszulkę po przegranym półfinale. I było w tym więcej prawdy o tym, co się stało na Santiago Bernabeu niż w ubiegłorocznej wściekłości na sędziów, gdy nad piłkarzami Bayernu trudno było zapanować po końcowym gwizdku. Bayern odpadł we wtorek po wielkim meczu, godnym finału. Nie dał się złamać porażką w Monachium, kontuzjami, niepodyktowanymi karnymi, babolem Svena Ullreicha. Straszył Real do końca. Karl Heinz Rummenigge powiedział na pomeczowym bankiecie, że to był najlepszy mecz Bayernu w Europie od pięciu lat. A Thomas Mueller mówił w imieniu piłkarzy Bayernu raczej o ich własnych błędach, a nie sędziów. I obaj mówili mądrze.
Bayern mógł awansować przy uważniejszej pracy sędziów. Ale nie odpadł przez sędziów. Jako cała drużyna przeskoczył siebie, ale za łatwością oblegania bramki Realu nie poszła skuteczność. I jest oczywiste, że pierwszy w takich sytuacjach będzie wzywany do raportu Robert Lewandowski. Dlatego, że jest najlepiej opłacanym pracownikiem niemieckiego futbolu. Dlatego że przez ostatni rok nie gryzł się w język, mówiąc o swoich rozczarowaniach związanych z Bayernem i niemiecką ligą. Dlatego że coraz mocniej daje do zrozumienia: chcę spróbować czegoś innego. I ze względu na długą historię flirtów z Realem (nawet jeśli tym razem wcale nie musi chodzić o odejście do Realu).
Przez to wszystko jest na cenzurowanym i to jest najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Jest oczywiste, że po tym wszystkim co się działo w ostatnich miesiącach Robert musi robić dwa razy więcej niż Thomas Mueller, czy Sandro Wagner, żeby kibic Bayernu myślał o nim tak samo ciepło jak o nich.
Lewandowski, jeśli wyłączyć z dyskusji dumę i uprzedzenia (oraz oczekiwania, że nagle obniży mu się środek ciężkości, włączy bajeczny drybling i będzie Leo Messim), zrobił w tym meczu sporo: kluczowe rozegranie przy golu na 1:0, ciągły udział w pressingu. Jak to nazwała "Sueddeutsche Zeitung", zbierał punkty za pracowitość. Ale co z tego, skoro w polu karnym cały czas był w klatce, którą dla niego przygotowali Sergio Ramos i Raphael Varane.
Tak jak kiedyś w klatce Atletico, którą Diego Godin zamknął, a Jose Maria Gimenez połknął klucz. Jak w klatce, w której się Lewandowski tłukł przez większość Euro 2016, wzięty na cel przez obrońców rywali. I aż do pierwszych minut ćwierćfinału z Portugalią nie udało mu się stamtąd wyzwolić. Dlatego, że klatka była solidna, ale też dlatego, że jemu brakowało tego jednego procenta, który w szesnastce decyduje o tym, czy strzelasz gola, czy nie. Jak mówi sam Lewandowski, szesnastka to dżungla, w szesnastce wszystko się dzieje szybciej i inaczej, rozstrzyga w ułamkach sekund. Bo poza szesnastką on zawsze jest w stanie dać drużynie coś ekstra.
W przypadku świetnych napastników czasem tym procentem jest kondycja, czasem stępiony instynkt, stępiona pewność siebie, czasem niemożliwość wyjścia na jakiś czas z meczu i włączenia się na pełnej szybkości w idealnym momencie, w czym mistrzem jest Messi. W Euro można było męki Lewandowskiego w szesnastce wytłumaczyć łatwiej, zmęczeniem po sezonie z pięcioma golami w Wolfburgu i innych strzeleckich ekscesach u Pepa Guardioli.
A teraz w przypadku Roberta niedosyt jest dużo większy, bo napastnik Bayernu wydawał się być przed półfinałami w idealnej sytuacji. Trzy lata temu grał z Barceloną w masce po złamaniu kości twarzy. Dwa lata temu do półfinałów z Atletico dotarł już podcięty fizycznie, bez tej potrzebnej iskry. Rok temu zagrał tylko w rewanżu na Bernabeu, i jeszcze oklejony taśmami ograniczającymi ból barku. Efekt? Trzy lata temu strzelił gola Barcelonie. Dwa lata temu strzelił gola Atletico (a wcześniej jeszcze bardzo ważnego Juventusowi w rewanżu 1/8 finału). Rok temu z obwiązanym barkiem strzelił Realowi. A w tym sezonie, starannie dozując siły, unikając wiosną urazów, kończy fazę pucharową Ligi Mistrzów bez ważnego gola, z pięcioma bramkami w całym sezonie. Co jest najsłabszym wynikiem od pierwszego razu z Borussią w LM.
Robert nie strzelił gola w Lidze Mistrzów od pięciu meczów. Były po drodze mecze, jak rewanż z Besiktasem czy jedno spotkanie z Sevillą, które się zamieniły właściwie w trening biegowy, bo drużyna rzadko rozgrywała akcje z Robertem. Przeciw Realowi było pod tym względem dużo lepiej. Ale i tak mecze, na które czekał od dawna, przed którymi wypoczywał, przyniosły rozczarowanie. Brakowało w grze Roberta luzu i pazerności, które ma u szczytu formy. Zresztą w dwumeczu z Realem wszyscy najbardziej ofensywni zawodnicy Bayernu tracili w szesnastce koncept. Gdyby Robert wykorzystał sytuacje z Monachium, gdyby Franck Ribery kończył swoje szarże lepszymi decyzjami, gdyby Thomas Mueller strzelał ostatnio gole w fazach pucharowych (strzelił jednego przez ostatnie dwa lata) - wyliczać można długo.
A po drugiej stronie bohaterami Realu zostawali dwaj piłkarze, którzy w ostatnich latach najczęściej słyszeli, że się do tego klubu już nie nadają: Keylor Navas i Karim Benzema. Benzema, napastnik bardzo przydatny dla drużyny, ale ostatnio tak zagubiony w szesnastce, że stał się memem i był wyśmiewany przez cały sezon. Benzema, strzelec pięciu goli w lidze i - do wtorku - dwóch w Lidze Mistrzów, drugi rok z rzędu, jak w 2017 z Atletico, okazuje się zbawcą w półfinałowym rewanżu. A Lewandowski dzień po półfinale zbiera jak Benzema przez cały rok. I to tyle, jeśli chodzi o możliwość zaplanowania sukcesu w Lidze Mistrzów. Osobistego i drużynowego. Ale tyle samo są warte wszystkie te popółfinałowe analizy, kto się do czego i do jakiego klubu nadaje, a kto nie.
Jest w futbolu dwóch nadludzi, w sensie sportowym i marketingowym. Jeden, Leo Messi, kolejny raz odpadł w ćwierćfinale, tym razem zupełnie zgaszony w rewanżu z Romą. Drugi, Cristiano Ronaldo, przepadł w półfinałach z Bayernem, chwilami jak Robert bardziej widoczny w pressingu niż w ofensywie. W rewanżu nie trafił w bramkę w doskonałej sytuacji . Ten trzeci, który jest najbliżej ich pozycji w futbolu - Neymar, już drugą wiosnę z rzędu wymeldował się z walki o wielkie rzeczy, gdy nadszedł kwiecień. A niezależnie od naszych oczekiwań wobec najlepszego polskiego piłkarza, to dopiero gdzieś tak pół stopnia poniżej Neymara zaczyna się walka o pozycję w piłce pozostałych zawodników.
Walka o to, kto jest akurat najbardziej niezwyczajnym ze zwyczajnych i może w dobrym roku nawet wyprzedzić Neymara. I tutaj kolejność ciągle się zmienia. Dziś kimś takim jest Mohammed Salah. Niedawno był Antoine Griezmann. Który ostatniej jesieni był cieniem samego siebie i Atletico nawet nie wyszło z grupy. Luis Suarez nie strzelił gola w Lidze Mistrzów przez rok. Harry Kane jak Lewandowski dwa lata temu, płaci wiosenną zadyszką za miesiące bicia rekordów.
W przypadku Roberta pytanie brzmi nie: do którego klubu on pasuje, tylko czy w Bayernie jeszcze się zmobilizuje do tego następnego kroku w karierze, wyciśnięcia z siebie jeszcze więcej? Czy za rok, jeśli rzeczywiście zostanie w Bayernie, będzie w Lidze Mistrzów lepszym piłkarzem? Bo z Borussią, to prawda, zaszedł w LM dalej niż z Bayernem. Ale Bayern jednak zrobił z niego lepszego piłkarza. Czy jest w stanie go jeszcze poprawić? I czy Lewandowski jest w stanie jeszcze się poprawić, czy to już szczyt? Na razie przed nim poszukiwanie tego jednego procenta, który będzie potrzebny w mundialu.
Półfinalista Ligi Mistrzów, finalista Pucharu Niemiec, mistrz Niemiec, król strzelców Bundesligi, zbliżający się do 30 goli w sezonie, trzeci raz z rzędu (czego wcześniej dokonał w historii Bundesligi tylko Gerd Mueller), potrzebuje świetnego mundialu, by mieć poczucie, że w 2018 odcisnął jakieś piętno na piłce. To jest brutalne, ale przecież do takiego właśnie wyścigu się Robert sam zapisał i tego od siebie wymaga. A na kilka tygodni przed mundialem trudno powiedzieć, że ktokolwiek poza Salahem mocno mu w tym wyścigu odskoczył.