Liga Mistrzów. Roma - Barcelona. Eusebio Di Francesco, czyli uczeń kultowego Zdenka Zemana i trener od zadań specjalnych

Powiedzieć, że we wtorek działy się w Lidze Mistrzów rzeczy niesłychane, to jak nic nie powiedzieć. AS Roma, która w pierwszym spotkaniu 1/4 finału przegrała - po dwóch golach samobójczych - aż 1:4 w Barcelonie, odrobiła straty w rewanżu. I chyba nikt oprócz jej fanatycznych kibiców się tego nie spodziewał. No, może także poza trenerem rzymskiego klubu Eusebio Di Francesco. Wiara Włocha w awans nie może jednak zaskakiwać, bo jego mentorem był Zdenek Zeman, bodaj największy trenerski świr.

- Naszym obowiązkiem jest walka do ostatniego gwizdka i to właśnie mamy zamiar zrobić. To będzie cud, jeśli awansujemy, ale niby dlaczego nie możemy tego dokonać? Wierzę w ten cud - przekonywał włoski trener przed wtorkowym spotkaniem.

Cud to dobre określenie. W historii LM podobne historie zdarzają się bardzo rzadko, aby jakiś zespół na tym etapie rozgrywek był w stanie odwrócić losy dwumeczu, po tak dotkliwej porażce w pierwszym spotkaniu.
A Roma, czyli czwarty zespół ligi włoskiej, miał tego dokonać w spotkaniu z Barceloną, najprawdopodobniej przyszłym mistrzem Hiszpanii, która (do wtorku) w tym sezonie przegrał zaledwie raz. I to we wrześniowym meczu w Pucharze Króla z Espanyolem. Natomiast Roma w sezonie 2017/18 poniosła już dziesięć porażek.

W zeszłym sezonie - jak na ironię - niesamowitym powrotem z zaświatów popisała się właśnie Barcelona, gdy wygrała z PSG 6:1, rewanżując się za porażkę 0:4. Wtedy jednak wszyscy byli pewni, że jeśli jakiś zespół na świecie jest w stanie odrobić taką stratę, to właśnie jest nim Barcelona. Dlatego żeby znaleźć podobny przykład w historii, trzeba się cofnąć jeszcze dalej, do wiosny 2004 roku kiedy, Deportivo La Coruna przegrało w Mediolanie 1:4, ale u siebie pokonało AC Milan aż 4:0.

W awans Rzymian trudno było wierzyć. A jednak Di Francesco wierzył. Pewnie dlatego, że jego trenerskim mentorem był Zdenek Zeman, czeski szkoleniowiec znany z uzależnienia od skrajnie ofensywnego futbolu, ale o tym za chwilę.

Di Francesco na Stadio Olimpico - obiekcie, który zresztą świetnie zna, bo jako pomocnik Romy w 2001 roku zdobył z nią tu scudetto - postawił wszystko na jedną kartą. Choć zazwyczaj Roma gra ustawieniem 1-4-3-3, to Włoch nieoczekiwanie wystawił drużynę tylko z trójką nominalnych obrońców (1-3-5-2), wspieraną przez Kolarova i Florenziego, którzy pełnili role wahadłowych. Kluczowa okazała się gra dwójką napastników: Edinem Dżeko i Patrikiem Schickiem (zmieniony potem przez Cengiza Undera). Di Francesco nakazał Romie stosować bardzo wysoki pressing, a atakujący nieustannie nękali Pique i Umtitiego, z czym stoperzy Barcelony nie do końca sobie radzili.
Spójrzcie na heat mapę bośniackiego napastnika. Dżeko, aby pomóc w rozegraniu a także przeszkadzać Barcelonie w kreowaniu akcji, często cofał się na własną połowę:

Heatmapa Edina Dżeko
WhoScored

W środku pola Radja Nainggolan przypominał bulteriera spuszczonego ze smyczy, a tempo gry regulował 34-letni Daniele De Rossi, również znany ze swej nieustępliwości w defensywie.

Słowem, plan Di Francesco wypalił. Gracze Romy przebiegli więcej kilometrów od rywali (średnio 10.79 km, a goście 10.39), oddali więcej strzałów (17 do 9), awansowali kompletnie niespodziewanie, ale w pełni zasłużenie. Trzeba zaznaczyć, Barcelona nie była sobą, grała ospale, zbyt mozolnie rozgrywała akcje. A Ernesto Valverde popełnił kilka błędów, m.in.: niepotrzebnie zwlekał ze zmianami, pierwszego rezerwowego wpuścił na dziewięć minut przed końcem. A Di Francesco akurat trafił ze zmianami, wpuszczając El Sharaawy`ego i Undera znacząco pobudził Romę.

- Tak naprawdę nawet przez moment nie czuliśmy, że rywal może nam sprawić jakieś kłopoty. Pod względem taktycznym byliśmy krok przed Barceloną. To jak zagraliśmy to zasługa naszego trenera. Eusebio Di Francesco świetnie nas poukładał - podsumował mecz Florenzi.

Skąd się wzięła skłonność do ryzyka u włoskiego trenera?
Miłością do ofensywnego futbolu Di Francesco zaraził się od Zdenka Zemana, swojego mentora.
Czech prowadził Di Francesco w latach 1997-99 w Romie. Później minęli się jeszcze jako trenerzy w Pescarze. - Sposób widzenia piłki przez Zemana bardzo mi pomógł i wiele mnie nauczył. Szczególnie podobała się jego mentalność. Chciał ciągle ofensywnej gry. To właśnie on najbardziej mnie zainspirował i wpłynął na mój rozwój - mówił o Czechu Di Francesco.

Kultowy czeski trener słynął z tego, że swoje zespoły ustawiał skrajnie ofensywnie. Jego drużyny zawsze zdobywały mnóstwo bramek, dużo też jednak traciły.
Takie rozpoczęcie meczu w wykonaniu drużyn Zemana to klasyk:

Zeman był ślepym idealistą, nie zdolnym do porzucenia swej wizji futbolu, odrzucenia romantyzmu i wprowadzeniu czasem niezbędnego cynizmu. Może dlatego nigdy mu nie wyszło w wielkiej piłce.

Di Francesco wydaje się bardziej elastyczny i zbiera tego owoce, a przecież miał czekać go trudny sezon.
Przypomnijmy, że Romę przejął dopiero latem, kiedy zespół był w przebudowie - przyszło dziesięciu nowych zawodników i odeszli kluczowi zawodnicy: Mohamed Salah i Antonio Rudiger. Ale to nie wszystko, z Romą pożegnali się również: zasłużony trener Luciano Spaleti, legenda klubu - Francesco Totti, a także zmienił się dyrektor sportowy. W Rzymie zameldował się ściągnięty z Sevilli Monchi, czyli specjalista od wyławiania talentów z rynku transferowego. Wszystkie te zmiany powodowały, że mało kto spodziewał się w Rzymie większych sukcesów, wręcz skazywano ich na odpadnięcie z grupy w LM, a przecież w niej Roma wyprzedziła Chelsea i Atletico Madryt!

Di Francesco nie jest jednak na razie wielką gwiazdą trenerską w Italii, raczej dopiero kandydatem na. Dlaczego? Żadna futbolowa nacja nie może się równać z Włochami pod względem liczby wybitnych trenerów. Massimiliano Allegri z Juventusu, Antonio Conte z Chelsea, czy - bezrobotny - Carlo Ancelotti, to czołowi fachowcy na świecie. A przecież furorę robią jeszcze: Maurizio Sarri (Napoli) i Luciano Spalletti (Inter Mediolan), bracia Inzaghi i Marco Giampaolo (Sampdoria).

Powtórka z historii

Di Francesco jednak zapracował sobie już powszechny szacunek. Można powiedzieć, że to trener od zadań specjalnych.

W 2013 roku awansował z Sassuolo do Serie A, a sezon 2015/16 zakończył na szóstym miejscu, dającym prawo gry w Lidze Europy. Zespół, który miał spaść z ligi, pojawił się na salonach. Ba, Sassuolo wygrało nawet w grupie z Athleticiem Bilbao 3:0, którego trenerem był Ernesto Valverde, ówczesny szkoleniowiec Barcelony.

Przygoda Di Francesco z Sassuolo to zresztą "piękny cytat piłkarski". I swego rodzaj hołd dla Zemana. Na przełomie lat 80. i 90. Czech przejął Foggie, zespół wówczas, który był beniaminkiem Serie B. Już w drugim sezonie awansował z nią do Serie A, a następnie był bliski europejskich pucharów, choć klub miał szybciej się stoczyć z ligi niż do niej awansował.

Awans Romy i jej najlepsza wiosna w europejskich pucharach od roku 1984 to wielki sukces Di Francesco, ale nie zapominajmy o piłkarzach. W Rzymie roi się od wielu ciekawych zawodników. Bramki strzeże Brazylijczyk Alisson Becker, którego już niedługo pewnie zobaczymy w klubie z TOP 5 światowego futbolu. Ważną rolę pełnią także wahadłowi: Florenzi (wychowanek klubu) i Kolarov (odkurzony z Manchesteru City). W pomocy zaporę trudną do przejścia tworzą: De Rossi, Kevin Strootman i Radja Nainggolan. No i atak. Edin Dżeko, który w ciągu swojej kariery zdobył już niemal 300 bramek, oraz dwaj wielce utalentowani: 22-letni Patrik Schick i 20-letni Cengiz Under, zwany "tureckim Dybalą".

Jaka czeka przyszłość Romę? W Serie A powalczą z lokalnym rywalem - Lazio - o trzecią lokatę. A w Lidze Mistrzów? Prawdopodobnie ich przygoda zakończy się w półfinale. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że tylko Liverpool jest zespołem, z którym mogliby sobie  poradzić. Jednak dwumecz z Barceloną pokazał, że w futbolu nie istnieją rzeczy niemożliwe. A Roma wciąż chce zaskakiwać.

- Powinniśmy wierzyć, że będziemy w stanie znaleźć się w finale Ligi Mistrzów. Dlaczego nie mielibyśmy wierzyć? Zaszliśmy już tak daleko, nikt nie spodziewał się, że możemy znaleźć się w półfinale, więc teraz pora podnieść poprzeczkę - skwitował Di Francesco. 48-latek już udowodnił, że warto jego słowa brać na poważnie.

Copyright © Agora SA