Jagiellonia zdobędzie tytuł tylko w jednej konfiguracji - jeśli wygra na własnym boisku z Wisłą Płock, a Legia przegra w Poznaniu z Lechem. Z jednej strony jest to realny scenariusz, dlatego w niedzielny wieczór Białystok będzie w stanie wrzenia. Z drugiej strony mistrzostwo dla zespołu Ireneusza Mamrota byłoby niespodzianką w kontekście skali różniącej obydwa kluby. Przychody z działalności podstawowej Legii (bez transferów) są około siedem razy większe niż Jagiellonii, aktywa - około cztery razy większe, a budżetów płacowych nie ma sensu nawet porównywać. Finansowo Jagiellonia i Legia są jak starotestamentowi Dawid i Goliat, przy czym (po raz drugi z rzędu) nie widać tego ani w tabeli ani na boisku. Już rok temu przewaga Legii nad Jagiellonią wyniosła ostatecznie tylko dwa punkty. Z kolei w trzech bezpośrednich meczach między tymi drużynami w tym sezonie Legia ani razu nie wygrała, nie zdobyła gola (0:1, 0:2, 0:0), oddała 22 strzały przy 47 Jagiellonii, w tym zaledwie 4 celne przy 18 Jagiellonii (źródło: ekstrastats.pl). To kolejny dowód, że pieniądze w futbolu to nie wszystko, a w realiach polskiej ligi ich niedobór można zrekompensować sprytem, znajomością futbolu i właściwymi decyzjami personalnymi.
Coś, za co można cenić Jagiellonię, w przypadku Legii nie jest powodem do chwały. Jeśli masz siedem razy więcej pieniędzy niż rywal, a mimo to od pierwszej do ostatniej kolejki ścigasz się z nim ramię w ramię, a na finiszu grozi ci porażka, to z jakichś powodów marnujesz swój potencjał. Szczególnie w tym sezonie jest to teza nie wymagająca pogłębionego dowodu. Po pierwsze, Legia nie może narzekać na pecha, a wprost przeciwnie. Żadna drużyna w lidze nie osiągnęła takiej biegłości w wygrywaniu meczów, w których nie gra lepiej od przeciwnika, ale z powodu jego nieskuteczności lub interwencjom własnego bramkarza potrafi spaść na cztery łapy. Po drugie, Legia nie ma w tym sezonie alibi w postaci zaangażowania w europejskie puchary, przez które przynajmniej w rundzie jesiennej grając co trzy dni i nie mając czasu na poważne treningi uprawiałaby inną dyscyplinę sportu, niż pozostali ligowy. Po trzecie, błędy popełnione od czasu Ligi Mistrzów widać gołym okiem: skupienie się na konflikcie właścicielskim, za słabe transfery, za dużo transferów, za dużo cudzoziemców w kadrze, wreszcie niekompetentny człowiek zatrudniony na stanowisku trenera. W ich kontekście Legia naprawdę ma szczęście, że przed ostatnim meczem brakuje jej do dubletu zaledwie punktu. W dodatku są to błędy oczywiste, a więc łatwiejsze do wyeliminowania. Co ma powiedzieć Lech, który w teorii ma wszystko, żeby odnosić sukcesy i w teorii robi wszystko zgodnie z podręcznikiem, a od trzech lat nie zdobył żadnego trofeum?
Legii do mistrzostwa brakuje jednego punktu. Tylko i aż jednego. Historia piłki nożnej zna wiele przypadków, w których losy tytułu ważyły się do ostatnich minut (choćby Niemcy 2001, Anglia 2012, Hiszpania 2014, Holandia 2016 i oczywiście Polska 2017). Legia w niedzielę będzie pod presją, ale to dla niej stan naturalny. Kto sobie z tym nie radzi, ten w Warszawie nie ma racji bytu. Ale nie jest też tak, że Legia będzie pod presją, a Jagiellonia nie. Trener Mamrot mówi co prawda, że po słabszym okresie udało mu się zapanować nad psychiką piłkarzy, ale ostatni mecz będzie specyficzny, znacznie trudniejszy niż pozostałe. Z jednej strony możliwe, że łatwiej będzie jego piłkarzom wygrać z Wisłą Płock, niż legionistom zremisować w Poznaniu, ale z drugiej trzeba jeszcze wyjść na boisko i te punkty zdobyć biegając ze świadomością historycznej wagi każdego zagrania. Po drugie, jak nie teraz, to kiedy? Już rok temu piłkarze Jagiellonii mogli przejść do historii, bo od tytułu dzieliły ich centymetry, o które piłka minęła bramkę Lecha w doliczonym czasie ostatniego meczu. Z kolei w tym sezonie już teraz szykowaliby się do fety, gdyby w ostatnich dziesięciu meczach z trzydziestu możliwych punktów nie zdobyli tylko trzynastu. Podsumowując, naprawdę nie jest tak, że Legia musi, a Jagiellonia może, bo jeśli coś pójdzie nie tak, to i w Białymstoku znajdą się powody do łez.
Wśród czynników, które mogą zaważyć na finiszu rozgrywek w przypadku Legii można wskazać przede wszystkim Polaków. Do niezawodnego przez cały sezon Arkadiusza Malarza dołączył Michał Pazdan, który imponuje witalnością, pewnością siebie, szybkością reakcji. Można żartować, że Romeo Jozak świetnie przygotował piłkarza dla reprezentacji, a może też postawić tezę odwrotną - że to Adam Nawałka w trakcie marcowego zgrupowania zrobił porządek w głowie reprezentanta, który mniej więcej od początku kwietnia zaczął wracać na właściwy tor. W każdym razie dzięki Pazdanowi i zaskakująco dobremu Inakiemu Astizowi gra obronna Legii wygląda lepiej, niż w lutym i marcu. Pazdan i Astiz to weterani, zdobywcy łącznie sześciu tytułów mistrzowskich i ośmiu pucharów, ale prawdziwą rewelacją jest Sebastian Szymański. Jeszcze w przerwie zimowej nie tylko kibice zastanawiali się, czy nie powinien ogrywać się w słabszym klubie, a teraz młody trafił na listę zawodników, którzy mają prawo marzyć o wyjeździe na mundial! Szymański rośnie jak na drożdżach. W meczu z Górnikiem zdobył gola zaskakującym, żeby nie napisać bezczelnym uderzeniem z rzutu wolnego, a mało zabrakło, żeby zdobył kolejnego bezpośrednio z rzutu rożnego. O zaufaniu trenera świadczy fakt, że dziewiętnastolatek nie tylko często wykonuje rzuty wolne i rożne, ale jest wystawiany na pozycji, do której aspirują Radović, Hamalainen i Pasquato. I okazuje się, że to zwykle oni muszą dostosować się do młodego, a nie odwrotnie.
Jeśli mowa o błędach popełnionych przez Legię, to przypadek Szymańskiego powinien pomóc w unikaniu jednego z nich - braku równowagi w szatni pomiędzy Polakami i cudzoziemcami oraz między młodszymi i starszymi zawodnikami. Szymański dla Legii jest ważny w kilku wymiarach. W najkrótszej perspektywie daje nadzieję na korzystny wynik w Poznaniu, a potem udane eliminacje do europejskich pucharów. W średnim terminie jest najważniejszym, obok Jarosława Niezgody, aktywem klubu, jednym z zabezpieczeń Dariusza Mioduskiego na wypadek konieczności ratowania finansów. W długim terminie może przynieść coś jeszcze cenniejszego - przekonanie właściciela, że kadrę można budować inaczej, dając w niej więcej miejsca młodym Polakom z klubowej akademii lub z zewnątrz. To byłoby zresztą zgodne z kiełkującym, pozytywnym trendem w polskiej lidze inspirowanym dobrą postawą Górnika Zabrze i sensowne nawet w miejscu tak ekstremalnie nastawionym na wynik, jak Łazienkowska. Szymański to wielka nadzieja legijnej młodzieży trenującej na jednym boisku (władze Warszawy na dobre zamilkły w sprawie dzierżawy nieużytku przy ulicy Czerniakowskiej), że klub nauczy się z nimi postępować, przez co zniknie odczuwalny od kilku lat "szklany sufit" pomiędzy pierwszym zespołem i akademią. Jeszcze rok temu Szymański miał talent, ale odbijał się od obrońców, na długo znikał z pola widzenia, a dzisiaj zmężniał, dojrzał, zgłasza się po piłkę i jest w zespole tym, kto robi różnicę. Bo nabrał doświadczenia. Właśnie na tym polega budowanie piłkarza.
Mecz w Poznaniu będzie dla Szymańskiego i całej Legii wymagający i skomplikowany - na boisku zdeterminowany rywal, a na trybunach rozliczenia kibiców z włodarzami Lecha, które nie pomogą w utrzymaniu koncentracji. Jagiellonia będzie miała łatwiej, o ile "łatwiej" to właściwe słowo w odniesieniu do drużyny, która na własnym boisku po raz ostatni wygrała dwa miesiące temu. Piłkarze obydwu drużyn powinni być przygotowani na wszystko. Sezon 2017/2018 jest tak szalony, nieprzewidywalny, momentami absurdalny, że pasuje do niego jakieś niebanalne zakończenie. Niektóre gabinetowe historie z ostatnich tygodni zdumiewają. Prezes Bruk-Betu Nieciecza w oświadczeniu zamieszczonym na oficjalnej stronie nawiązuje do "Piłkarskiego pokera". Prezes Jagiellonii nie wpuszcza na stadion kibiców Legii, ponieważ ci na podróż spakowali się nie tak, jak to sobie wymyślił. Prezes Ekstraklasy S.A. organizuje uroczyste zakończenie rozgrywek w ten sposób, że legioniści odbiorą ewentualne złote medale o pierwszej w nocy w Warszawie, bo inaczej Lech się obrazi, a srebrnych prawdopodobnie nie odbiorą w ogóle, bo po co. I dumnie nazywa to profilaktyką. I w najbliższym czasie ruszy do sprzedawania praw telewizyjnych do tego kontentu. Możliwe, że na finiszu czekają nas kolejne emocje, a o tytule zadecyduje niuans - jakaś pojedyncza decyzja sędziów, boiskowy zbieg okoliczności, oby tylko nie skandal, który cały ten sezon dosadnie podsumuje.