O'piłki Marciniaka. Rezygnacja i zniechęcenie. Gdy na parkingu dzieje się więcej niż na boisku

Demagogią jest przekonywanie, że problemy z agresywnymi zachowaniami na trybunach to tylko nasza, polska specyfika. Hasło "na Zachodzie sobie poradzili" wzbudza w kibicach pusty śmiech i obnaża wiedzę osoby, która je powtarza - pisze Krzysztof Marciniak, dziennikarz Canal+, w cotygodniowym felietonie "O'piłki Marciniaka".

Zamiast wystrzałowego meczu mieliśmy wybuch kapiszona, więc trudno się dziwić, że po spotkaniu w Białymstoku więcej niż o wydarzeniach boiskowych mówi się o tym, co miało miejsce na klubowym parkingu. Grupa kibiców Legii nie weszła na trybuny stadionu Jagiellonii. Sprawę poważnie potraktowali piłkarze warszawskiego klubu, którzy w ramach protestu najpierw pojawili się na murawie z kilkuminutowym opóźnieniem, a chwilę później podeszli pod pusty sektor gości, by zamanifestować solidarność z fanami. Co ciekawe nawet piłkarze Jagiellonii (choćby Bartosz Kwiecień) uważają, że starcie mistrza z wicemistrzem poprzedniego sezonu powinni oglądać kibice obu zespołów. Dlaczego stało się inaczej?

Mijają godziny, a przedstawiciele obu stron publikują kolejne oświadczenia, w których tłumaczą swoje stanowiska. Jagiellonia nie zgodziła się na wpuszczenie kibiców Legii z flagami, bo obawiała się, że wśród nich znajdą się skradzione kiedyś barwy białostoczan, które w trakcie meczu zostaną wywieszone "do góry kołami", może nawet spalone. O tym, do czego mogą prowadzić takie zachowania przekonaliśmy się w trakcie meczu Piast-Górnik Zabrze. Furia gliwickich ultrasów doprowadziła do przerwania spotkania, a w konsekwencji do walkowera. Stracone wówczas punkty do dziś odbijają się czkawką trenerowi Fornalikowi i jego piłkarzom. Nie trzeba mieć bujnej wyobraźni, by zwizualizować sobie podobne sceny w Białymstoku. Zresztą już raz mecz między Legią i Jagą został przerwany. W marcu 2014 roku gospodarzem byli legioniści i to oni ponieśli karę za wybryki pseudokibiców. Wtedy też flagi Jagiellonii zostały zaprezentowane jako zdobyczne trofeum, a eskalacja agresji doprowadziła do zamieszek. Dlatego tym razem władze białostockiego klubu, w porozumieniu z policją zadecydowały, że kibice Legii mogą pojawić się na sektorze gości, ale bez żadnych "elementów oprawy meczowej oraz wielkoformatowych symboli klubowych, takich jak flagi i sektorówki". Kibice Legii uznali, że bez tych atrybutów nie ma sensu wchodzić na stadion, więc po kilku godzinach bezskutecznych negocjacji na klubowym parkingu ruszyli w drogę powrotną.

Obie strony sporu mają swoje racje i będą ich zażarcie bronić. Na jednej szali jest chęć zapewnienia bezpieczeństwa (albo po prostu uniknięcia zamieszek) i brak konsekwencji sportowych w postaci ewentualnego walkowera. Z drugiej jest prawo do wspierania drużyny i prezentowania klubowych barw. Wydawanie w tej sprawie ostatecznych sądów jest pozbawione sensu, bo trudno liczyć na obiektywne relacje, gdy w grę wchodzą tak duże emocje. Niedzielne zamieszanie nie powinno rozejść się po kościach, bo sprawa jest mocno niepokojąca. Idąc tokiem myślenia władz Jagiellonii gwarancją spokoju na trybunach jest wpuszczenie tam tylko kibiców gospodarzy. Co ciekawe identyczne stanowisko zajął prezes PZPN Zbigniew Boniek. W "Lidze Plus Extra" pytany o zajścia w Gliwicach mówił o wyselekcjonowaniu meczów, na które kibice przyjezdni nie byliby wpuszczani. To samo stwierdził po koszmarnych scenach w czasie meczu Cracovia-Wisła. To cytat z jego wywiadu dla wyborcza.pl: - Dam przykład: gdybym był odpowiedzialny za samolot i był 1 proc. prawdopodobieństwa, że coś nie zadziała, nie pozwoliłbym mu wystartować. A ile jest w ekstraklasie meczów podwyższonego ryzyka? Jeśli chcemy zrobić porządek, to podczas niektórych meczów nie powinno się mieszać kibiców obu drużyn. Gdyby w środę nie było kibiców Wisły, akurat Bogu ducha winnych, do kogo ci bandyci by strzelali?

Brak fanów gości na trybunach. Nijak ma się to do słyszanego często na stadionach hasła "Piłka nożna dla kibiców". Przeczy to budowie wizerunku bezpiecznych aren, które odwiedzają całe rodziny. Nie w taki sposób walczy się o wzrost frekwencji, na którym tak bardzo zależy Ekstraklasie. To wizja chorej rzeczywistości, alternatywnego świata wobec kibiców przeciwnych drużyn siedzących obok siebie na trybunach wielu stadionów na świecie. Demagogią jest też przekonywanie, że problemy z agresywnymi zachowaniami na trybunach to tylko nasza, polska specyfika. Hasło "na Zachodzie sobie poradzili" wzbudza w kibicach pusty śmiech i obnaża wiedzę osoby, która je powtarza. Boniek w cytowanym wywiadzie zastanawia się ile jest takich meczów podwyższonego ryzyka. Nie chcę bawić się w liczenie, ale jestem przekonany, że co kolejkę mielibyśmy minimum jedno lub dwa takie spotkania. Czy to jest kierunek, w którym chcemy zmierzać?

Zniszczenia po Pucharze Polski Zniszczenia po Pucharze Polski Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Staram się zrozumieć bezradność osób, które postulują lub wprowadzają w życie takie rozwiązania. Boniek wielokrotnie przedstawiał się jako zwolennik ruchu kibicowskiego, potrafił z fanami Korony Kielce pojechać pociągiem na mecz wyjazdowy, by pokazać, że docenia ich pasję. Po kolejnym "wielkim grillowaniu" na Stadionie Narodowym zmienił jednak zdanie. Znad stadionu unosił się ciemny dym z odpalonych rac, a prezes PZPN wywiesił białą flagę i zapowiadał zawiadomienie do prokuratury w sprawie zajść z 2 maja. Cierpliwość się wyczerpała, kolejna wysoko postawiona osoba zrozumiała, że dialog z częścią środowiska kibiców jest niemożliwy. Zostaje rezygnacja i zniechęcenie.

Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. Mało mówi się o odpowiedzialności firm ochroniarskich i policji, a więc podmiotów, które bezpośrednio odpowiadają za zapewnienie bezpieczeństwa. Agencja ochrony pracująca na PGE Narodowym w trakcie finału Pucharu Polski wypożyczyła z Lotniska Chopina specjalny skaner, by skuteczniej wyłapywać zakazane przedmioty. Udało się udaremnić wniesienie ponad dwóch tysięcy rac, ale i tak na trybunach było ich wystarczająco dużo, by spowodować przerwanie spotkania. Masa środków pirotechnicznych na derbach Krakowa też jakoś została przemycona na trybuny. W Białymstoku też uznano, że nie jest możliwe oddzielenie niepożądanych flag "zdobycznych" od tych, które nie zawierają drażliwych treści. Organizatorzy meczu są bezradni, bo wynajmowane za duże pieniądze firmy nie radzą sobie z powierzonym im zadaniem.

Wracamy więc do punktu wyjścia. Organizator woli dmuchać na zimne, by uniknąć zamieszek. Przerwany mecz może kosztować 3 bezcenne ligowe punkty. Fani przyjezdnych zespołów nie po to jadą kilkaset kilometrów, by na miejscu pocałować klamkę. Wśród nich są tacy, którzy długimi godzinami skutecznie przekonywali swoje rodziny, że wyjazd na mecz ukochanej drużyny jest ważniejszy niż wspólny obiad, spacer, grill. Ich żal najbardziej. Jednocześnie są też tacy, dla których zwycięstwo remis lub porażka na boisku mają znaczenie drugorzędne. Mój kolega, aktywny uczestnik życia kibicowskiego tak mi kiedyś tłumaczył logikę tej grupy: - O tym meczu i tak wszyscy zaraz zapomną, a o tym, że przegoniliśmy ekipę X, albo zabraliśmy barwy ekipy Y będziemy mówić latami. To się liczy!

Po niedzielnych wydarzeniach muszę częściowo przyznać mu rację. Piłkarze dwóch pretendentów do tytułu zrobili bardzo niewiele, by ich wyczyny komentować z nadzwyczajną emfazą. Pewnie dlatego tak wiele czasu i uwagi poświęca się wydarzeniom z białostockiego parkingu, choć przecież dobrze wiemy, że to nie pierwsza taka sytuacja. I pewnie nie ostatnia.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.