Ekstraklasa. Filip Mladenović. Jeden krok do przodu, dwa do tyłu

Najpierw porównywali go do Coentrao i doceniali niestrudzony upór, a za chwilę odwracali głowę, gdy tylko pojawiał się na horyzoncie. Historia serbskiego obrońcy pokazuje jak niewiele trzeba, by ludzie całkowicie zmienili o tobie zdanie. 26-latek już raz otarł się o gdańską Lechię, ale wówczas na drodze stanęły formalności - teraz złożył podpis pod umową, która będzie obowiązywać przez 2,5 roku.
Filip Mladenović piłkarzem Lechii Filip Mladenović piłkarzem Lechii Lechia.pl

Pieniądze to nie wszystko

Na stole z hukiem ląduje oferta, ale Covicia nie interesują długie zdania. Równie dobrze mógłby otrzymać jedną stronę z herbem klubu i wyszczególnioną kwotą wraz z bonusami. Liczby są dla niego najważniejsze. Rzuca okiem na spięty zszywką dokument i po kilku sekundach całość ląduje w koszu.

Kilka dni później powtarza rytuał, chociaż tym razem powinien być w pełni usatysfakcjonowany. 700 tysięcy euro i 20% od kolejnego transferu miało spełniać oczekiwania, ale zastępca prezesa nie jest typem stałego człowieka. Albo kieruje nim coś innego.

Pomimo całej swojej miłości do Crveny Zvezdy, Filip Mladenović marzył, by w końcu pozwolono mu odejść. Nie z powodu długu - on miał być tylko pretekstem.
Obie strony w tym konflikcie mówiły jedno, a robiły drugie. Serbski obrońca w połowie 2013 roku pozwał klub, bo zalegał mu z wypłatami. W sumie do tego czasu zgromadziło się 40 tysięcy euro, ale w wywiadach zarzekał się, że pieniądze nie były najważniejsze. Chodziło o regularną grę i w ten sposób chciał zmusić zarząd do jakiegoś działania. Znowuż Cović nie zamierzał mu pójść na rękę. Gdy pojawiła się całkiem ciekawa oferta z Evian Thonon, nieustannie podbijał stawkę aż w końcu Francuzi zaprzestali starań. Mladenović znalazł się w patowej sytuacji.

Zresztą nie on jeden, bo całość odbiła się na Bogu ducha winnym Stojanoviciu. Trener Crveny miał już dość historii, gdy tracił zawodników na kilka dni albo nawet godzin przed ważnym meczem. - To po prostu nie jest przyjemna sytuacja. Planujemy coś i z jakichś banalnych powodów wszystko bierze w łeb w nocy przed spotkaniem - mówił w rozmowie z serbskim "Alo!". W tym samym okresie przynajmniej kilku jego podopiecznych złożyło wnioski o rozwiązanie kontraktów (w tym m.in. Mladenović, Vesović i Kirovski).

Trudno się dziwić ogólnie narastającej frustracji. Szkoleniowiec miał jasne wytyczne, że nie może wystawiać niektórych piłkarzy, po czym sytuacja kadrowa była tak dramatyczna, że nie pozostało nic innego, jak ich wezwać. Tak było np. w październiku 2013 r., gdy Mladenović nagle wskoczył do składu na pucharowy mecz z Radnickim czy ligowy z Partizanem.
Ostatecznie umowa została rozwiązana miesiąc później, a serbski obrońca do marca następnego roku pozostał bez klubu. Od Crveny nigdy nie udało mu się uwolnić.

Starzy przyjaciele

Kiedyś wyglądało to zupełnie inaczej. Filip kibicował Czerwono-Białym od dziecka i był wniebowzięty, gdy pewnego dnia pojawiło się zainteresowanie ze strony samego Roberta Prosineckiego. Słówko szepnął mu Aleksandar Janković, który jeszcze przez długi czas był pod wrażeniem talentu tego młodego piłkarza.

Według Darjana Nedeljkovicia z portalu "Mozzart Sport", szkoleniowiec mógł już wtedy przeczuwać, że z tym chłopakiem będą jakieś problemy. Jeszcze tylko nie wiedział jakie.

- Szybko trafił na celownik prasy, były pochwały, nazywano go jednym z najbardziej utalentowanych, najszybszych lewych obrońców. To wszystko sprawiło, że spoczął na laurach i gdzieś po półfinale Pucharu Serbii (kwiecień 2012 r., Partizan) wpadł do labiryntu przeciętności, z którego nie mógł znaleźć wyjścia przez najbliższy rok - pisał redaktor.

Mladenović nadal grał regularnie, ale dobre występy przeplatał słabszymi. Trudno było o jakąkolwiek stabilizację.

Sprawa jednak dość szybko ucichła, bo zbiegła się ze zmianami w klubie. Prosineckiego zastąpił Sa Pinto, a serbski defensor dostał czystą kartę. - Tak sobie żartuję, że jest jak Coentrao - śmiał się nowy trener - Kiedy Fabio przyjechał do Portugalii, był taki sam jak Filip. Musi być bardziej zdeterminowany w obronie, jest dopiero na początku swojej kariery i popełnia te same błędy. Coentrao też zawsze szedł tylko do przodu, nie myślał o defensywie i starałem się mu pomóc zrozumieć, że nie może tak grać. Musi nauczyć się podejmować rozsądne decyzje - wyjaśniał Portugalczyk. Sielanka nie trwała zbyt długo, sytuacja w klubie z dnia na dzień stawała się coraz gorsza.

4 lata później Serb po nie do końca udanej przygodzie w Kolonii, po raz kolejny stanął na rozdrożu. Pomocną dłoń wyciągnął do niego nie kto inny, a Janković, który był trenerem Standardu Li?ge. Tylko że zaledwie kilka miesięcy później zastąpił go właśnie Sa Pinto. Historia prawie zatoczyła koło. "Prawie", bo był to całkowicie odmieniony Portugalczyk. - Prezes od razu mi powiedział, że szkoleniowiec nie ma zamiaru na mnie stawiać. Pewnego dnia spotkałem go na siłowni. Byliśmy sami. Otworzył drzwi i momentalnie odwrócił głowę. Udał, że idzie w zupełnie innym kierunku - wspominał Filip w rozmowie z "Alo!". Kilka dni pojawił się na liście piłkarzy, którzy mogą zająć się poszukiwaniami nowej drużyny.

Z deszczu pod rynnę

Tak naprawdę wyjazd do Belgii jeszcze bardziej pogorszył sytuację serbskiego obrońcy. Zaufał starym przyjaciołom, bo w Kolonii nie mógł liczyć na regularną grę. Historia była bliźniaczo podobna do tej ze Standardu, ale rozegrała się na przestrzeni zaledwie kilku miesięcy.

Mladenović przeprowadzał się do Niemiec z łatką mądrego piłkarza, która przylgnęła do niego po udanym epizodzie na Białorusi. Serbski defensor trafił na okładki dzienników po tym, jak do regularnej gry dołożył dwa gole w meczu z Romą (faza grupowa Ligi Mistrzów).

Nic więc dziwnego, że na samym początku przygody z "Koziołkami" (styczeń 2016 r.), Stöger wypowiadał się o nim w samych superlatywach. - Rywalizacja w drużynie z każdym dniem jest coraz większa i większa. Mladenović udowodnił, że jest w stanie zagrać w każdej chwili. To bardzo mądry zawodnik, który zawsze stara się iść do przodu i szuka rozwiązań - mówił szkoleniowiec w rozmowie z "Kickerem". Sytuacja w zespole była jednak bardzo dynamiczna. Serb nie miał zagwarantowanego miejsca w pierwszym składzie.

Po czterech miesiącach dostawał coraz mniej minut aż w nowym sezonie w ogóle przestał wychodzić w wyjściowej jedenastce. - Nie jestem nieomylny - mówił Stöger. Jednak pod naciskiem prasy został zmuszony do zabrania głosu w sprawie Mladenovicia, który poszedł w odstawkę. Problem na czynniki pierwsze rozłożył "Geissblog Koeln" na przykładzie meczu z Borussią.

Szkoleniowiec ściągnął Rudnevsa 15 minut przed końcem meczu i postawił na Rauscha (chociaż miał na ławce również serbskiego obrońcę), bo potrzebował nieco przesunąć Hectora. - Rozumiem, że pytacie, ale w takim razie dlaczego akurat o Serba. Dlaczego nie Özcan? Dlaczego nie Rausch? Nie zawsze chodzi o cechy indywidualne zawodnika. Czasem trzeba wziąć pod uwagę, że klub jako całość i ten pojedynczy piłkarz po prostu do siebie nie pasują - starał się jakoś wybrnąć. Dlatego właśnie Mladenović chcąc nadal grać, potrzebował pomocnej dłoni i otrzymał ją od dawnych znajomych.

Droga do odbudowy

Serbski obrońca od dłuższego czasu nie jest w stanie zasmakować regularnej gry. Na myśl przychodzi przygoda z BATE Borysów, która zakończyła się dwa lata temu. Mladenović nie tylko był podstawowym zawodnikiem w układance trenera Jermakowicza, ale faktycznie bardzo dobrze odnajdywał się w drużynie.

Mógł grać tak, jak naprawdę lubi. - BATE w lidze zwykle dominowało przez 95% spotkań, więc Serb naturalnie wychodził bardzo wysoko. Miał też dużo przestrzeni będąc jednym z najlepiej wyszkolonych technicznie w swojej ekipie (nawet pomimo pozycji). Zresztą obok niego grał bardzo dobry obrońca, Milunović, a defensywny pomocnik był w stanie zająć się dziurami, które zostawiał. To wszystko funkcjonowało całkiem dobrze. W Lidze Mistrzów role się odwracały, to BATE było zdominowane przez rywala. Mimo wszystko Filip i tak był pierwszy do kontrataków - pisał Quentin Guéguen z francuskiego portalu "Footballski".

Od tego momentu Mladenovicia częściej męczyła migrena wywołana brakiem regularnej gry, aniżeli trudnymi pojedynkami na boisku. Ponownie musi zrobić kilka kroków w tył, żeby móc pomarzyć o odbudowaniu formy. Zadanie z pewnością nie będzie należało do najprostszych.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.