O'piłki Marciniaka: Wydarzenie bardziej wartościowe niż finał Ligi Mistrzów?

Są takie projekty piłkarskie, które bez racjonalnych przesłanek stają się bardzo popularne. Są też projekty bardzo wartościowe, ale nie rezonujące tak mocno w przestrzeni publicznej. Na niedawnym Festiwalu Filmów Piłkarskich sale może nie pękały w szwach, ale ci, którzy pojawili się w warszawskiej Kinotece na pewno nie mogą narzekać. Poziom był wysoki, jak, nie przymierzając, w finale Ligi Mistrzów.

Te dwa wydarzenia: finał Real-Liverpool, oraz wspomniany festiwal niemal w całości pochłonęły moją uwagę w miniony weekend. Na początek "Łobanowski" czyli historia trenera wszech czasów na Ukrainie. Innowator, wymagający szef, nadzwyczaj inteligentny człowiek. Naukowiec, który zdobycze techniki wykorzystywał w prowadzeniu drużyny. Jeszcze w latach 90. w Polsce byli trenerzy, którzy laptopa najchętniej używali jako podstawki do herbaty, a Łobanowski dwadzieścia lat wcześniej sięgał po komputer, co ściągało na niego podejrzenia KGB. Agenci nie potrafili zrozumieć po co trenerowi taki sprzęt. Co ciekawe po niepowodzeniu w Mistrzostwach Świata 1990 został uznany za trenerskiego nieudacznika. Od sterujących futbolem partyjniaków dostał wilczy bilet i zakaz prowadzenia kadry. Po pobycie nad Zatoką Perską wrócił do niepodległej Ukrainy i po raz kolejny budował potęgę Dynama Kijów. Do dziś pamiętam, gdy musiałem zbierać szczękę z podłogi po wygranej "kamandy" na Camp Nou aż 4:0. A na ławce siedział zimny jak polodowcowy głaz trener, u którego jedynymi oznakami życia były ruchy gałki ocznej. Inspirująca opowieść.

Jeszcze bardziej poruszająca jest historia dwóch somalijskich piłkarzy. Sa'ad Hussein i Saadiq Mahammed mają takie same marzenia, jak setki tysięcy chłopaków w ich wieku: chcą grać w piłkę i zrobić międzynarodową karierę. Przeszkodą jest fakt, że mieszkają w kraju upadłym, gdzie wspierani przez Al-Kaidę rebelianci z Al-Szabab uznali, że futbol powinien być zakazany. Somalia przez lata wyniszczającej wojny domowej jest w ruinie i ma poważniejsze problemy niż piłkarska reprezentacja. Dlatego Sa'ad i Saadiq nie mają nowoczesnego sprzętu, nie grają na dobrych boiskach, ani nie mieszkają w komfortowych hotelach. Nie rezygnują jednak z marzeń, a pogoń za nimi jest kanwą filmu pt. "Men In the arena". 

Wyjątkowy jest zwłaszcza ten obrazek. Oto Jackson Follmann, Neto oraz Alan Ruschel - czyli trójka piłkarzy, która przeżyła katastrofę lotniczą. Follmanowi lekarze amputowali część prawej nogi i ma protezę. Neto również nie wrócił do gry, obaj po pobycie na środku boiska usiedli na ławce rezerwowych. Kapitanem Wyjątkowy jest zwłaszcza ten obrazek. Oto Jackson Follmann, Neto oraz Alan Ruschel - czyli trójka piłkarzy, która przeżyła katastrofę lotniczą. Follmanowi lekarze amputowali część prawej nogi i ma protezę. Neto również nie wrócił do gry, obaj po pobycie na środku boiska usiedli na ławce rezerwowych. Kapitanem Manu Fernandez (AP Photo/Manu Fernandez)

Zdecydowanie najbardziej wyczekiwanym filmem na FFP była premiera "Nossa Chape", filmowego zapisu tragedii brazylijskiego zespołu, który przestał istnieć w ułamku sekundy. Ich samolot, w którym zabrakło paliwa (efekt oszczędności linii lotniczych.) roztrzaskał się zaledwie 18 kilometrów od portu docelowego w Medelin. Zamiast święta futbolu, finałowego meczu Copa Sudamericana była trzydniowa żałoba i dojmujący ból rodzin ofiar. To nie jest landrynkowa opowieść o odrodzeniu się z popiołów. To nie jest jednowymiarowy obraz odbudowy klubu piłkarskiego. To dramat rodzin ofiar, samotnych matek i osieroconych dzieci. To gehenna ocalonych, wśród nich trzech piłkarzy, którzy najpierw walczyli o życie, potem o powrót do sprawności i miejsce w składzie.

Jeden z tych, którzy przeżyli stracił nogę, pozostali dwaj mieli poważne obrażenia głowy, płuc, tułowia i kończyn. Cieszyli się, że żyją, ale nie potrafili otrząsnąć się po monstrualnej stracie. Chapecoense został bez drużyny, sztabu szkoleniowego, wielu działaczy. Klub trzeba było w szybkim czasie zbudować od początku. Nowe porządki prezesa i trenera nie zawsze wzbudzały zachwyt. Zachęcali by przeszłość zostawić za sobą, bo bez tego nie uda się ruszyć z miejsca. Po początkowych trudnościach drużyna rosła mentalnie, bagaż traumy przestawał ciążyć, poprawiły się wyniki. Ucieczka do przodu nie wszystkim się podobała. Ocalali piłkarze czuli się wykorzystywani, rodziny ofiar domagały się odszkodowań i pomocy finansowej. Trener, który zarządzał nową drużyną Chapecoense mierzył się z problemami, o jakich nie śniło się innym szkoleniowcom. W filmie Vagner Mancini jest postacią drugoplanową, ale w moim odczuciu tragiczną. Nie budował swojej narracji na pamięci o zmarłych, skupiał się na żywych, których zachęcał do ciężkiej pracy.

Futbol pisze niebywałe scenariusze, więc nikogo nie powinno dziwić, że niespełna sześć miesięcy później zawodnicy z 200-tysięcznego Chapeco znów musieli wsiąść w samolot, by polecieć do Medelin, na mecz z Atletico National. Znowu samolot, ta sama destynacja, nawracające bolesne wspomnienia. Potem emocjonalne spotkanie z ratownikami i wizyta na miejscu tragedii. Trudno wyobrazić sobie ile to kosztowało tych, którzy przeżyli katastrofę. Nie sposób tego opisać, ale zobaczyć trzeba!

Trudne historie są integralną częścią futbolu, ale na szczęście nie jedyną. Dlatego dla równowagi przytoczę historię legendarnego Kaisera. Nie, nie Franza Beckenbauera. To barwna postać, ale nie może się równać z legendą brazylijskiego "Cesarza".

Gdy z kolegami z naszej i innych redakcji uczestniczymy w meczach pokazowych lub charytatywnych to lubimy żartować mówiąc, że "przebieramy się za piłkarzy". Daleko nam jednak do mistyfikacji, którą stworzył Carlos Henrique Raposo w latach 80. i 90 minionego wieku. Brazylijczyk przebierał się za piłkarza tak skutecznie, że regularnie podpisywał zawodowe kontrakty. I to nie z klubami z samego dołu piłkarskiej piramidy, lecz z legendarnymi ekipami Botafogo, Flamengo, Fluminense czy Vasco da Gama. Dzięki kilku podrobionym dokumentom, zainscenizowanym zdjęciom i dobremu PR-owi udało mu się nabrać prezesów kilkudziesięciu klubów! Podpisywał kontrakt, inkasował zaliczkę i przy pierwszej możliwości zaczynał symulować kontuzję. Robił to na tyle skutecznie, że choć ma za sobą kilkanaście lat "zawodowej" kariery to nigdy nie zagrał w oficjalnym meczu! Ależ on musiał się nagimnastykować, żeby jego oszustwo nie zostało wykryte. Zwłaszcza, że w Brazylii patronami klubów często byli mafiosi, którzy za najskuteczniejsze narzędzie perswazji uważali pistolet wycelowany w kolano.

Kaiser zaprzyjaźnił się z całą plejadą brazylijskich gwiazd futbolu. Fizyczne podobieństwo do Renato Gaucho (41A) pozwalało mu podawać się za niego na bramkach modnych lokali. W filmie widzimy Bebeto, który niemal płacze ze śmiechu opisując treningowe popisy Kaisera.

- Gdy piłka była po lewej stronie Kaiser biegał na prawej flance. Gdy akcja przesuwała się do jego strefy on natychmiast zmieniał miejsce na boisku tak, by nie uczestniczyć w grze. Żartowaliśmy z tego, ale on z poważną miną mówił, że taki ma styl.

Udawanie piłkarza było świetnym magnesem na kobiety. Kaiser bez skrępowania opowiada o dwóch tysiącach kochanek, które przewinęły się przez jego sypialnię. Rano obiecywał im, że kolejnego strzelonego gola (tym razem na boisku) zadedykuje właśnie tej, jednej, jedynej. Wierzyły, podobnie jak prezesi gwarantujący mu kolejne kontrakty.

Czytając to pewnie myślicie: dziś to niemożliwe. Nie do końca. Piłkarskich przebierańców da się namierzyć także we współczesnych czasach, choć w dobie platform skautingowych i błyskawicznego przepływu informacji trudniej nabijać kluby w butelkę. A przecież nie tak dawno Sorin Oproiescu, rumuński student i piłkarz-amator starał się o kontrakt w Wiśle Kraków. Pod Wawelem się połapali, ale wystarczy sprawdzić przebieg jego kariery, by zobaczyć, że także w naszych czasach Kaiser znajduje naśladowców.