Jarosław Kołakowski: menago wszechmogący

Dzwonię do Jarosława Kołakowskiego. Pyta wprost: Czy artykuł będzie pozytywny? Odpowiadam: Nie. Prawdziwy.

Przyjmuje mnie w biurze na warszawskiej Pradze. Koszulki piłkarzy z jego stajni wiszą na każdej ścianie, dziesiątki. Jarosław Kołakowski chwali się nimi jak rodzinnymi pamiątkami: Mięciela z Bochum, Kusia z Torpedo, Istanbulsporu, Karwana z Herthy, Murawskiego z Aris Saloniki, Golańskiego ze Steauy Bukareszt, Marka Saganowskiego z Southampton, Glika z Torino, Jopa z Torpedo. O piłce nożnej mówi z pasją, o dziesiątkach transferów - z dumą.

- Tam, gdzie pojawia się Kołakowski, zawsze są jakieś wątpliwości, kłopoty - mówi menedżer Andrzej Grajewski.

Kołakowski od lat ma opinię obrotnego, wszechmogącego menedżera, do którego piłkarze lgną jak dzieci do świętego Mikołaja. Ale wiele osób twierdzi, że nigdy nie gra przy tym według jasnych, czytelnych reguł. Wytykają mu pazerność, podejrzane metody wykraczające poza przepisy związkowe lub paragrafy Kodeksu prawa cywilnego, zwykłą nieuczciwość wobec konkurencji i własnych klientów. Pojawiają się zarzuty o fałszowanie dokumentów.

Kiedy rozmawiam z piłkarzami, trenerami, innymi menedżerami, większość od razu prosi, żeby ich nie cytować, nawet anonimowo.

Gdy zadzwoniłem do Kołakowskiego, pyta wprost, jaka będzie wymowa artykułu. Odpowiadam: Prawdziwa.

Proponuje mi więc nazwiska osób, które będą wypowiadać się o nim przychylnie. Dzień później dostaję e-maila z firmy KFM, czyli Kołakowski Football Management, z listą przyjaznych mu zawodników. "Proponuję porozmawiać z zawodnikami, którymi się zajmuję/zajmowałem, np.: Paweł Kieszek, Krzysztof Bąk, Cezary Wilk, Tomasz Brzyski, Marcin Kuś, Antoni Łukasiewicz, Daniel Gołębiewski".

Dzwonię do Kusia. Właśnie rozwiązuje kontrakt z Istanbulspor, wraca do Polski. - Współpracujemy od wielu lat. Zawsze mi pomagał w sprawach piłkarskich i nie tylko. Byliśmy i jesteśmy blisko jako ludzie - opowiada o swoim menedżerze.

Weksel w żałobie

Kołakowski zaczynał jako dziennikarz w "Sportowcu", krótko był menedżerem zespołu muzycznego No Limits. Potem miał myjnię samochodową na warszawskiej Pradze, komis samochodowy, sklep z częściami.

W futbolu zaistniał najpierw jako rzecznik prasowy PZPN. - Nie nadawał się do tego, sam tak stwierdził. Był wolny jak ptak, a to praca w urzędzie. Odszedł chyba po miesiącu - wspomina były prezes związku Michał Listkiewicz.

Zasłynął z prowadzenia akcji Stadion Polska. Zamierzał - poprzez sprzedaż cegiełek - doprowadzić do budowy narodowego obiektu piłkarskiego na warszawskiej Białołęce. Nie powstał nawet projekt tej inwestycji. Do działalności menedżerskiej wciągnął go w 2001 roku dziennikarz, potem rzecznik prasowy Polskiego Komitetu Olimpijskiego Ryszard Starzyński.

- Mój mąż miał wizję, że będzie sprowadzał piłkarzy z zagranicy, ale nie miał funduszy. Zetknął się z tym panem, który był drobnym, ale raczej zamożnym jak na tamte czasy przedsiębiorcą. Ten pan nie miał kontaktów, nie znał - przynajmniej wtedy, jak mówił mi mąż - żadnego języka. Zaczęli działać razem - opowiada Hanna Starzyńska.

Jej mąż był jednym z pierwszych agentów na polskim rynku.

Z Kołakowskim stworzyli prężnie działający duet. Wypożyczyli z Legii do Borussii Mönchengladbach Marcina Mięciela. Dzięki ich staraniom trenerem w Polonii został czeski szkoleniowiec Werner Liczka. Ryszard Starzyński zmarł na zawał w kwietniu 2002 roku.

- Wkrótce potem otworzyłam list z sądu - wezwanie do zapłaty weksla na 70 tys. zł wystawionego przez tego pana, podpisanego przez Ryszarda. Nie wiem, czy mąż to widział przed śmiercią, czy właśnie tym się tak strasznie przejął - mówi Starzyńska.

Kołakowski tłumaczy się tym, że miał już dość niesłowności wspólnika i jego nietrafionych interesów z piłkarzami z Afryki. Od dawna nalegał na spłatę długu. "Ten pan" - jak Starzyńska określa wspólnika jej zmarłego męża - natychmiast wszczął postępowanie egzekucyjne. - Niemal od razu podał nas do sądu. Nie miał żadnych skrupułów. Musiałam brać pożyczki na spłatę, jeden z moich dorastających synów od razu po maturze poszedł do pracy. Nie stać mnie było na jego dalsze wykształcenie. Nigdy więcej nie spotkałam tego człowieka i nie chcę go widzieć - opowiada Starzyńska.

Wcisnąć złom, pozyskać srebra

Po usamodzielnieniu się Kołakowski został czołowym menedżerem w Polsce, z dziesiątkami piłkarzy pod swoimi skrzydłami. Dzięki temu rozdawał karty, w niektórych klubach miał większą władzę niż prezes albo właściciel. Tak jak w Polonii Warszawa w sezonie 2005/06.

Umieścił wtedy w broniącej się przed spadkiem drużynie piłkarzy z całego świata, dla których nie mógł znaleźć pracy gdzie indziej: Argentyńczyka Matiasa Favano, Brazylijczyków Rodrigo i Ari de Souse, Gwatemalczyka Luisa Swishera, Polaków Łukasza Palewicza i Grzegorza Króla.

- Miałem zespół, który w sparingu przegrał 1:4 z Powiślanką Lipsko, choć jej piłkarze grający w IV lidze przed meczem rozgrzali się wódką. Czy ktoś słyszał, co dziś robi Rodrigo? Ci piłkarze byli dla nas bezużyteczni, ale ktoś ich wciskał na siłę - opowiada Cezary Moleda, szkoleniowiec "Czarnych Koszul" w tym okresie.

Kołakowski zadziałał jak skuteczny akwizytor. Sprzedał ówczesnemu właścicielowi klubu, nieżyjącemu już Janowi Ranieckiemu, piłkarski złom. Równocześnie pozyskiwał z Polonii srebra rodowe, zdolnych wychowanków. Polonia z hukiem spadła z ligi.

Podobny scenariusz przerabiała niedawno Cracovia, z tą różnicą, że w odróżnieniu od biedującej Polonii w sezonie 2005/06 był to klub ze stabilnym budżetem i bogatym sponsorem, firmą Comarch. W Krakowie grało w pewnym momencie nawet siedmiu piłkarzy Kołakowskiego. Cracovia broniła się przed degradacją, w końcu - w ubiegłym roku - spadła.

Jak to z Peszką...

O Polonii sprzed sześciu lat jej byli pracownicy nie chcą - oprócz Moledy - mówić pod nazwiskiem.

- Większość z nich nadal chce znaleźć pracę w piłce na wysokim poziomie. A ten facet ma duże wpływy. Ja się nie boję, bo działam w niższej lidze - tłumaczy Moleda.

- Kołakowski ma kontakty na Zachodzie, może pomóc. Kilku piłkarzy tam umieścił i nadal może ich poprowadzić. Nie chcą mu się narażać - mówi kolejny, były pracownik Polonii.

Inni menedżerowie chętnie wytkną Kołakowskiemu błędy, wolą jednak pozostać poza medialną sceną. Prócz jednego, który popadł z nim w otwarty konflikt. Andrzej Grajewski, były właściciel Widzewa Łódź, od wielu lat działa jako menedżer na rynku niemieckim. Dziś prowadzi interesy reprezentanta Polski, piłkarza Wolverhampton Sławomira Peszki, kiedyś klienta Kołakowskiego.

- Nagle okazało się, że Sławek ma dłuższą, niż sądził, umowę z Kołakowskim, choć jej nie podpisywał. Gdzieś zostały przestawione daty. Sprawa toczy się przed piłkarskim sądem polubownym. Ale my cały czas zastanawiamy się, czy nie skierować jej do prokuratury. Rozumiem, że czasy są ciężkie, że trudniej jest zarobić, ale są pewne granice. Kołakowski je przekracza - twierdzi Grajewski.

Kołakowski nie ma sobie nic do zarzucenia w tej sprawie. Uważa, że to dzięki niemu Peszko osiągnął wysoki poziom, że to on wyciągnął go za uszy z Płocka, skąd nie chciał się ruszyć. Odcina się od jakiejkolwiek ingerencji w dokumenty post factum.

... i Wszołkiem było

Na temat działalności menedżera milczy Cezary Kucharski. Były piłkarz Legii i reprezentacji był kiedyś jego klientem. Dziś należy do agentów o najsilniejszej pozycji na rynku. Poprowadził karierę Roberta Lewandowskiego, niedawno pośredniczył w transferze Rafała Wolskiego do Fiorentiny. Zamierzał też zaopiekować się Pawłem Wszołkiem, jeszcze wtedy, kiedy niewiele osób o tym piłkarzu słyszało. Zawarł z nim umowę. Nie potwierdził jej w PZPN-ie. W świetle prawa piłkarskiego była nieważna.

Do akcji wkroczył Kołakowski.

Wszołek do Warszawy przyjechał, będąc nastolatkiem. Lubił się zabawić. Z tego powodu często nie pojawiał się w klubie na zajęciach, trenerzy, widząc jego talent, darowali mu winy. Zarabiał w Polonii mało. Na fajne życie w stolicy brakowało. Kołakowski mu pomagał, namówił go również do podpisania umowy menedżerskiej. Tak się zaczęła ich współpraca, która na próbę została wystawiona w styczniu tego roku.

W styczniu po Wszołka zgłosił się Hannover 96. Niemcy obserwowali go od dawna, wystąpili do agenta z prośbą o przeprowadzenie transferu. Rzadko się zdarza, by polski piłkarz odmówił wyjazdu na Zachód, a jeszcze do tak silnej i przyjaznej dla polskich zawodników ligi jak niemiecka.

Piłkarz ofertę od menedżera dostał we wtorek wieczorem, dzień po rozpoczęciu przygotowań z Polonią. Przedtem w szatni kolegom z drużyny, kibicom w klubowej knajpie, dziennikarzom w wywiadach zapowiadał, że chce grać jeszcze przez pół roku w polskiej lidze.

I nagle pojawia się propozycja transferu. Wszołek decyzję musi podjąć w kilka godzin. Radzi się kolegów, rodziny, trenera. Menedżer nie dzieli z nim rozterek, pojawia się tylko przy negocjacjach i usilnie namawia do wyjazdu. Kiedy Wszołek odmawia, Kołakowski przed budynkiem klubowym Polonii beszta go jak psa.

- Chłopak chyba się trochę wystraszył. Widocznie menedżer zbyt mocno forsował ten transfer - opisał sytuację w magazynie "Kicker" dyrektor sportowy Jörg Schmadtke. Kilka dni później przyleciał do Polski przekonać Wszołka do transferu. Kołakowskiego poproszono, by nie uczestniczył w negocjacjach.

Spotkali się pełnomocnicy piłkarza, obecnego i byłego właściciela Polonii, i Schmadtke. Dyrektor Hannoveru poprosił też o rozmowę z Wszołkiem w cztery oczy.

Warunki kontraktu zostają ustalone, ale ostatecznie Wszołek nie opuszcza Polonii.

Od początku ten transfer wydawał mu się podejrzany. Zaproponowano mu niską - jak na warunki niemieckie - pensję, około 30 tys. euro brutto na miesiąc. Według "Przeglądu Sportowego" menedżer Arkadiusza Milika wynegocjował mu w Bayerze Leverkusen wynagrodzenie w wysokości 80 tys. euro na miesiąc plus 240 tys. euro za podpis.

- Mam wrażenie, że byłem oszukiwany - powtarzał Wszołek.

Dziś nie chce wracać do tamtych wydarzeń. Zapowiedział, że zostanie przy Kołakowskim. Menedżer tłumaczy, że nawet wtedy jego klient nie winił go za nic.

Po prowizję po sukcesie

Wszołek opuścić agenta nie może. Jego umowa została przedłużona 7 stycznia 2013 roku na dwa lata. Kołakowski był na piątkowym meczu Polonii z Lechią. Doglądał gry młodego piłkarza. Wszołek to atrakcyjny "towar", numer 1 w stajni agenta, reprezentant kraju, 21-letni piłkarz. Trzeba o niego dbać.

Ale co z innymi, grającymi gdzieś w Polsce?

Prejuce Nakoulma zagrał niedawno w finale Pucharu Narodów Afryki. W Polsce pierwszym klubem reprezentanta Burkina Faso był Granica Lubycza Królewska. Na boiskach Lubelszczyzny wypatrzył go jeden ze współpracowników Kołakowskiego. Wkrótce udało się Nakoulmie załatwić najlepszy klub w regionie, dotowany w tym czasie z państwowej kasy - Górnik Łęczna. Kołakowski podpisał umowę, a wkrótce, korzystając z łaskawości górniczego sponsora, załatwił piłkarzowi solidny kontrakt. W I lidze Nakoulma miał zarabiać około 30 tys. zł. Na tyle dużo, że gdy po napastnika zgłosił się Lech Poznań, piłkarz nie chciał tam odchodzić.

Górnik stracił jednak państwowe dotacje (kopalnia Bogdanka się sprywatyzowała), wysoka pensja Nakoulmy stała się dla klubu kłopotem. Napastnik został wypożyczony do Widzewa Łódź. Tam mu nie szło, strzelił tylko jedną bramkę. Do tego uległ kontuzji, zniechęcił się do piłki nożnej, chciał nawet zakończyć karierę. Przeszedł do Górnika Zabrze - najpierw na zasadzie wypożyczenia, potem już na stałe.

Kontraktu Kołakowski już mu nie załatwiał, przestał interesować się sprawami piłkarza, spisał go na straty. Kiedy jednak w Zabrzu Nakoulma zaczął strzelać gola za golem, grać jak z nut, przypomniał sobie o 25-letnim już napastniku.

Agent nazwał piłkarza jednoznacznie. "Zadzwoniłem do Kołaka, żeby podpytać o tego chłopca [Nakoulmę - przyp. O. K.], którego gdzieś tam przez kilka klubów holował. A Jaro na to krótko: "Oszust (...). Ale ma plus - jak śmieje się Kołak - jak pojechał do Zabrza, to się nawet upodobnił do tamtejszych górników w kopalni" - napisał na portalu Weszlo.com felietonista Paweł Zarzeczny.

Przed piłkarskim sądem polubownym toczy się proces między Nakoulmą a Kołakowskim. Menedżer domaga się od zawodnika 75 tys. zł prowizji. Strona piłkarza uważa, że Kołakowskiemu nie należy się nic, bo Nakoulmę obowiązywał kontrakt z Górnikiem Zabrze, którego nie wynegocjował ten agent. Menedżer utrzymuje, że powinien zostać wynagrodzony, bo - będąc w Zabrzu Nakoulma przez chwilę - miał umowę z Łęczną. Kołakowski nigdy nie wezwał piłkarza do zapłaty, nie rozmawiał z nim, a pierwszym dokumentem w tej sprawie był od razu pozew do sądu. Pojawił się w ostatniej chwili przed przedawnieniem umowy.

Dzięki panu Jarkowi

Marcin Kuś: - Kiedy rozwiązywałem umowę z Polonią, Kołakowski jako jedyna osoba z otoczenia podał mi rękę. Potem przeprowadzał mi każdy transfer, a nigdy nie było z tym łatwo, bo polskiego piłkarza za granicą naprawdę jest ciężko ustawić w nowym klubie. Grałem przecież w Queens Park Rangers tylko dzięki panu Jarkowi. Teraz, kiedy przeżywałem kłopoty w Stambule, cały czas jestem w kontakcie z menedżerem, który wszystkiego pilnuje.

Arkadiusz Onyszko miał 36 lat, kiedy popisał kontrakt z Polonią. Miesiąc później okazało się, że musi się poddać przeszczepowi nerki. Kołakowski zwrócił natychmiast prowizję klubowi. - Porzucił mnie, bo bał się, że jeśli tego nie zrobi, nie wciśnie już więcej piłkarzy do Polonii - opowiadał Onyszko.

Ale Kołakowski później nie wykonał żadnego transferu do Polonii. W przeszłości sfinansował operację kilku młodych lub opuszczonych przez kluby piłkarzy: Kusia, Kieszka, Łukasiewicza, Tomasza Jarzębowskiego, Marcina Chmiesta.

Z opublikowanej pod koniec stycznia przez PZPN liście menedżerów wynika, że jego firma Kołakowski Football Management reprezentuje dziś interesy 50 zawodników.

Mimo dwugodzinnej rozmowy Kołakowski nie zgodził się na autoryzację swoich wypowiedzi.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.