Jak Zibi poślubił Romę

Gdyby Boniek nie urodził się w Polsce, nie urodziłby się też gdzieś we Włoszech. Na pewno urodziłby się w Rzymie

Dyskutuj o Zbigniewie Bońku na blogu autora tekstu

Na "Il Bello di Notte", czyli poetycko brzmiącą po włosku "Piękność Nocy", pasowany został w Nowym Jorku przez Gianniego Agnellego, nieżyjącego już właściciela Juventusu Turyn i prezesa koncernu Fiat, który przedstawiał piłkarza Henry'emu Kissingerowi - amerykańskiemu politykowi i późniejszemu laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla. Przeciwstawił Polaka "Piękności Dnia", czyli Michelowi Platiniemu. Francuz dawał znakomite występy regularnie, m.in. w rozgrywanych popołudniami meczach ligi włoskiej, natomiast Zbigniew Boniek rozbłyskiwał na megagwiazdę przede wszystkim w szlagierach rozgrywanych w blasku jupiterów. Agnelli natomiast słynął z barwnego komentowania popisów swoich gwiazd. Francesco Cataluccio - menedżer kultury i polonista - przypomina, że prezesowi zdarzało się też reagować poniżej poziomu, kiedy pełen waleczności i pasji, lecz nieefektywny mecz Bońka porównywał do pierwszych dni II wojny światowej, podczas których nasi żołnierze na koniach szturmowali niemieckie czołgi.

Zazwyczaj jednak turyński boss się nad Polakiem rozpływał. - Za dnia mieliśmy w składzie najlepszego gracza świata. Kiedy nastawał wieczór, mieliśmy już dwóch najlepszych graczy świata - opowiadał. - Zibi zachowywał się jak zabójczy drapieżnik, który wyrusza na polowanie dopiero pod osłoną nocy.

Sławili go najwięksi. Pele: "Są piłkarze z lepszą reputacją niż Boniek, ale prawie nie ma lepszych niż on. Jest zbyt dobry, by przywiązywać go do jednej pozycji na boisku". Maradona: "Gracz absolutnie unikalny, w swoim gatunku najlepszy na świecie". Dzięki instynktowi zwycięzcy, który rozbudzały w nim największe wyzwania, czyli starcia finałowe, Polak zdobył z turyńskim klubem Puchar Europy (poprzednik dzisiejszej Ligi Mistrzów), Puchar Zdobywców Pucharów, Superpuchar Europy, Puchar Interkontynentalny. Wszystko, co klubowy futbol oferował do zdobycia.

By dowiedzieć się, kim dla Włochów jest dziś, poleciałem jednak nie do Turynu, lecz do Rzymu. To wielki paradoks jego zagranicznej kariery - tam, gdzie zwyciężał, wspominają go z rezerwą, ostrożnym szacunkiem albo wręcz nienawidzą, a tam, gdzie nie wygrał właściwie nic, lubią lub bardzo lubią, umieszczają w galeriach sław, do dziś uważają za znaczącą osobistość, traktują jak swojego.

***

- Do Turynu nie pasował nigdy, był tam obcy pod każdym możliwym względem - mówi Valentina Desalvo, kiedyś dziennikarka sportowa, dziś szefowa działu kultury "La Repubblica". - Słynny "styl Juve" potrzebował piłkarzy uporządkowanych, ulizanych, wszystkich spod jednej sztancy. Zibi ze swoją rozczochraną, długą czupryną i koszulką wypuszczoną ze spodenek wyglądał na typowego Południowca. Niepoukładany, czupurny, z temperamentem. W turyńskim modelu się nie mieścił, a w Rzymie natychmiast nawiązał namiętny, ognisty kontakt z miastem, klubem i kibicami. I trwa ten romans do dziś.

Koledzy Desalvo, którzy na co dzień piszą o calcio, wspominają, iż Boniek tak prędko odciął się od Turynu i zadeklarował gorące uczucie do stolicy, że powinno wyglądać to podejrzanie. Brzmiał jednak autentycznie, gdy opowiadał w wywiadach, jak w 1970 roku, będąc 14-latkiem, oglądał w telewizji legendarne mecze półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów Górnika Zabrze z AS Romą (po trzech remisach zakończone szczęśliwym dla śląskiego klubu rzutem monetą) i zakochiwał się w tej ostatniej.

Był jej przeznaczony. Najpierw - jeszcze jako polski ligowiec - odwiedził stolicę Italii podczas wakacji z żoną Wiesławą, z wykształcenia romanistką. Przed mundialem w 1982 roku, kiedy zyskał sławę dzięki sensacyjnym międzynarodowym występom Widzewa, to rzymianie przylecieli po niego najpierw. Oferowali 2 mln dolarów rozłożone na trzy raty, negocjacje były zakończone. 30 kwietnia, w ostatnim dniu zgłaszania obcokrajowców do ligi włoskiej, znienacka interweniował jednak Juventus. Płacił od razu całą sumę, Włosi przekonują mnie też, że polityczno-ekonomicznego autorytetu użył Gianni Agnelli, obiecując intensywniejsze zaangażowanie Fiata w Polskę. Tamten incydent jeszcze zaognił i tak już zajadłą rywalizację turyńsko-rzymską.

Marzenie o grze w stolicy Italii spełnił Boniek trzy lata później, gdy był już gigantem Serie A. Opowiada Alberto Mandolesi, który komentował wszystkie jego mecze w radiu, rekomendowanego przez fanów jako "maniak naprawdę chory na Romę": - Doskonale pamiętam moment, w którym został ostatecznie zaakceptowany jako członek klanu. Kibice początkowo przyjęli go nieufnie, nie mieli innego wyjścia, w końcu przychodził z obozu wroga, w dodatku zabierając miejsce dla obcokrajowca Falcao, brazylijskiego idola zwanego "Boskim". Aż w meczu z Napoli Polak dwoma susami rozerwał obronę tamtych, strzelił gola, w porywie chwili przyłożył usta do godła. Była już zima, minęło kilka miesięcy od transferu. Publika oszalała. Zwłaszcza tutaj, na Curva Sud [spotkaliśmy się pod stadionem, Alberto mieszka nieopodal i nie lubi się stamtąd ruszać], która należy do fanatyków. W tamtych czasach to był znaczący gest, piłkarze nie całowali jeszcze herbu każdego kolejnego klubu, który zapłacił im parę milionów. Wtedy Zibi poślubił Romę. Też się wzruszyłem, obserwowałem jego zachowanie od pierwszego dnia. Raz podszedł do mnie w Trigorii [ośrodek treningowy] i zapytał, dlaczego mu się wydaje, że to ja jestem tutaj najpopularniejszy. Wyjaśniłem, że oni, gwiazdorzy z murawy, przychodzą i odchodzą, a my, siedzący na trybunach, trwamy. Ale potem zrozumiałem, że to nie jest piłkarz jak każdy. No i co rusz powtarzał, że Juve nie ma nic, czego miałaby mu zazdrościć Roma.

***

- Boniek ledwie zaczął tu mieszkać, a już głośno opowiadał, że w Turynie jedyną dostępną przyjemnością było granie w piłkę, a w Rzymie przyjemność sprawiało mu wszystko. Wrastał w miasto na każdym poziomie, bratał się z ludem, ale i elitą - mówi lokalny reporter sportowy, który prosi, by nie podawać jego nazwiska. - Kiedy w 1993 roku wrócił tutaj po nieudanym trenerskim epizodzie w Sambenedettese, wystąpił w Torneo Pezzana, turnieju w futbolu ośmioosobowym. On, wielki gwiazdor, kopał ze zwykłymi amatorami i nie zachowywał się jak ktoś lepszy od nas. Dobrze to pamiętam, prowadziłem jedną z drużyn. Zarazem jednak Zibi uwijał się, by wejść w tutejsze wyższe sfery. Obracał się w snobistycznych kręgach skupionych wokół tenisowego Parioli, klubu dla okolicznych bogaczy, takiej miejskiej arystokracji. Pielęgnował znajomości, aż stał się częścią tego świata.

Mój rozmówca dodaje jeszcze, że Boniek stał się też częścią starej rzymskiej rodziny. Na kortach Parioli jego próbująca sił w tenisie córka Karolina poznała Vincenzo Santopadre, tenisistę na miarę występów z daviscupowej reprezentacji Włoch, w szczycie kariery setnego w rankingu ATP, syna renomowanego restauratora. W 2001 roku, po siedmiu latach narzeczeństwa, wzięli ślub.

- Zbyszek wszedł, mówiąc żartem, we wszystkie tutejsze gangi - opowiada Jas Gawronski, również mieszkający w stolicy Italii były dziennikarz, europarlamentarzysta i włoski senator polskiego pochodzenia. - Z jednej strony pasja zapędziła go na wyścigi kłusaków [jest właścicielem stadniny, czasem sam powozi - przyp. red.], w światek z krwi i kości rzymski, ale też ze wszystkimi obciążeniami środowiska gdzieniegdzie podejrzanego, w którym zawiera się zakłady o duże pieniądze. Z drugiej strony dostał się do bardziej wyrafinowanego i eleganckiego grona tenisowego, a o tym rozstrzygało już głosowanie - musiał zostać oficjalnie przyjęty. Najpierw graliśmy razem w małym klubiku dla dziennikarzy, ale on był lepszy, awansował.

- Kiedy zastanawiam się, gdzie szukałbym kompanów do kolacji, to mam ochotę wskazać koniarzy, mając pewność, że z nimi będzie zabawniej, a zarazem obawiałbym się, z kim przedstawiciele tego drugiego środowiska zobaczą mnie podczas tej kolacji. Tam nigdy nie masz pewności, czy nie staniesz obok kogoś, z kim wolałbyś nie być kojarzony - kontynuuje Gawronski. - A Zbyszek świetnie czuje się w obu grupach. I świetnie się w obu odnajduje, bo jest ciekawy świata, rozentuzjazmowany, szczery i bezpośredni w dowcipie. Z życia w Turynie nie miał prawa być zadowolony, tam może bywało szykowniej, ale też panował przesadny porządek. Urok i fantazję ma Rzym.

Pytany o drobiazg, który mocno kojarzy mu się z Bońkiem, Gawronski wspomina, że po rozgrywce tenisowej, schodząc z kortu, zawsze prosił go o papierosa. Z tego nawyku piłkarz jest również powszechnie znany, kiedy grał w Romie, palił to, co mieli koledzy z szatni - Bruno Conti i Tonio Tempestilli. Taki sposób na bezpieczne kontakty z nikotyną - by sobie folgować, lecz nie wpaść w poważny nałóg.

***

O atrakcyjności towarzyskiej - i talencie medialnym - Zibiego słyszę od Włochów najczęściej. W pubie, w którym oglądałem z kibicami Romy wyjazdowy mecz w Neapolu, tifosi tłumaczyli mi, że mój rodak "w dyskusji telewizyjnej nigdy nie gra na 0:0, zawsze on strzeli albo jemu strzelą, jest ciekawie". Mariella Quintarelli, która współzarządzała zamkniętym już "Il Museo della maglia della Roma", twierdzi, że Boniek nie brzmi jak były piłkarz. Nigdy nie mówi banałów, jest odważny w wygłaszaniu opinii, podaje je językiem bogatym również jak na obcokrajowca.

Wtóruje jej Desalvo z "La Repubblica": - Wśród ludzi, których znam, nie jest najbardziej rozpoznawalnym po papieżu Polakiem, co być może chciałbyś usłyszeć. Częściej rozmawiam choćby o Wisławie Szymborskiej, odkąd kilka dni po śmierci poetki w publicznej telewizji, w najlepszym czasie antenowym, jej wiersze czytał Roberto Saviano. Ale kiedy widzę Bońka, to zapamiętuję, co powiedział. W naszej kulturze komentatorzy, nie tylko ci od sportu, podczas publicznych występów lawirują, krążą wokół głównego wątku, byle nikogo nie urazić, byle nikomu nie zrobiło się przykro. Kończą, a ty masz wrażenie, że nie powiedzieli nic. Boniek wali prawdę zawsze. Ma osobowość.

Zgodnie z zasadą, którą sformułowała Desalvo, niechętni byłemu piłkarzowi Romy wolą ze mną rozmawiać poza protokołem. Wytykają Polakowi skłonność do efekciarskiego wyostrzania poglądu, megalomanię, grubiaństwo, przekonanie o własnej nieomylności, pochopne wydawanie kategorycznych werdyktów. Ludzie związani z Juventusem żądali swego czasu, by nie zapraszano go do "Domenica Sportiva" - flagowego programu w państwowej telewizji RAI, kontrakty z nią wiązały Zibiego latami - uznając jego ataki za zbyt agresywne.

Francesco Cataluccio protestuje. - Mogę być subiektywny przez swoje przywiązanie do Polski, ale lubię sposób, w jaki Boniek polemizuje. Choć stanowczo, to bez chamstwa, gęstymi metaforami, wyjętymi np. ze słownika związanego z jego zamiłowaniem do koni. Już jako ligowiec się wyróżniał. Większość jego rywali raziła niewykształceniem, Maradona nie umiał wydukać trzech sensownych zdań, a Polak prezentował zupełnie inny, wyższy poziom, podobnie zresztą jak Platini. Pamiętam, jak Agnelli nakazał piłkarzom założyć na mecz czarne opaski, by uczcić śmierć byłego włoskiego króla Umberto II, od dekad przebywającego na emigracji. Nie ogłoszono żałoby narodowej, to była osobista żałoba właściciela Juve. Tylko Boniek miał wtedy odwagę publicznie wyrazić zdziwienie. I uczynił to z klasą. A dziś też się wyróżnia, bo futbol komentują głównie albo znakomici kiedyś gracze, którzy marnie mówią, albo eksperci, którzy sami niczego nie osiągnęli. On nie należy do żadnej z tych grup - mówi Cataluccio, który dziś "z przyjemnością słucha Polaka także wtedy, gdy ten krytykuje jego ulubiony Milan".

***

Dzisiejsza wrogość turyńczyków wiąże się z trudnymi, delikatnie mówiąc, relacjami romanisty ze swoim byłym klubem. Kiedy przed kilkoma laty wybuchła korupcyjna afera Calciopoli, Boniek należał do najbardziej drastycznych w środkach wyrazu krytyków relegowanego karnie do drugiej ligi Juventusu, kolportował tezę, że młode, nietknięte oskarżeniami kierownictwo klubu wcale nie wyrzekło się starych, nieczystych metod. Rozjuszeni fani zbuntowali się po ogłoszeniu przez działaczy, że na nowym stadionie gwiazdkę z jego nazwiskiem umieszczą w alei chwały, pomiędzy 50 największymi postaciami w historii klubu. I dopięli swego, Polaka wypchnął spośród gigantów Edgar Davids - defensywny pomocnik lubiany za małomówną waleczność, lecz bez najwspanialszych międzynarodowych trofeów w dorobku.

Boniek zdumiewał się publicznie, że nie został uhonorowany, przypominając, że Juve zawdzięcza mu trzy z pięciu goli najcenniejszych, bo strzelonych w rozmaitych finałach. Ale musiał wiedzieć, dlaczego irytuje turyńczyków - i że irytował ich tym bardziej, iż nadal bywał często przedstawiany jako jeden z nich, co dodawało jego słowom wiarygodności. Irytował turyńczyków już wtedy, gdy uwodził rzymian - manifestowaniem swego przywiązania do nowych barw zaraz po ich zmianie. - Pewnego dnia, niedługo po transferze, Zibi podszedł i zaczął mnie wypytywać, dlaczego nie powtarzam przy każdej okazji, że Juve niezasłużenie zdobyło w 1986 roku Puchar Europy, bo w finale z Liverpoolem zwyciężyło po bramce z niesłusznego rzutu karnego. "Przecież wiesz, że sfaulowali mnie poza polem karnym. Dlaczego to przemilczać?". Naprawdę zbaraniałem - wspomina Alberto Mandolesi, weteran sprawozdawców radiowych. - Piłkarz kwestionuje trofeum, które sam zdobył! Przeszkadza mu, że nikt nie przypomina, że nie powinien go zdobyć!

W stolicy Boniek zgarnął tylko jeden pomniejszy tytuł, krajowy puchar (zdobyty częściowo bez niego, ostatnie mecze opuścił ze względu na udział w meksykańskim mundialu). W debiutanckim sezonie przeżył za to jedną z najbardziej traumatycznych chwil w dziejach klubu - Roma była liderem, w przedostatniej kolejce prowadziła ze zdegradowanym już, leżącym na dnie tabeli Lecce 2:0, by przegrać 2:3 i oddać tytuł... Juventusowi. W meczach z turyńczykami na Stadio Olimpico przynosił jednak szczęście - gospodarze wygrali wszystkie, w żadnym nie stracili nawet gola. I po ostatecznym zejściu z boiska proszony o refleksje podsumowujące karierę wyznawał, że to właśnie w Romie wzniósł się na szczyt możliwości, to tam demonstrował futbol najbardziej spektakularny. Dla turyńskich radykałów był zdrajcą. I przez swoją wyrazistość oraz ostentacyjne eksponowanie swego przywiązania do stolicy doskonale wpisał się w silne na Półwyspie Apenińskim międzyregionalne waśnie.

***

- Gdyby Boniek nie urodził się w Polsce, nie urodziłby się też gdzieś we Włoszech. Na pewno urodziłby się w Rzymie - usłyszałem od cytowanego już lokalnego reportera sportowego. Kibice pamiętają tam, że Zibi wspaniale grał, cenią go za lojalność, w albumach poświęconych historii AS Roma fetują jako jeden z jej symboli, regularnie wyciągają zeń opinie w sprawach związanych z klubem.

Propozycji objęcia oficjalnych funkcji i wzięcia odpowiedzialności za realne decyzje jednak nie dostawał. Nie dostawał, choć aspiracje w wywiadach zgłaszał. Dlaczego?

Wśród hipotez powtarza się teza, że szkodzą mu cechy będące zaletami w telewizyjnych show: "Nie tyle mówi, co myśli, ile nie umie nie powiedzieć, co myśli"; "Nie sposób go kontrolować"; "Nie ma talentów dyplomatycznych". Słyszę też, że intensywniej korzysta z życia, niż działa, że nadrabia zaległości z czasów kariery, podczas której nie roztapiał talentu w nocnym życiu miasta, że właściwie niewiele wiadomo o jego aktywności biznesowej, że grubą szramę na jego profesjonalnym wizerunku pozostawiła nieudana kariera trenerska. Kariera złożona wyłącznie z wpadek - czy Boniek zabierał się do ratowania prowincjonalnych klubów Serie A (Bari, Lecce), czy jeszcze mniejszych niskoligowców (Sambenedettese, Avellino), ponosił porażkę lub klęskę, beznadziejnie wypadł też jako selekcjoner reprezentacji Polski. Sam zresztą zwierzał się Włochom, że o ile jako zawodnikowi wystarczało mu dać z siebie wszystko, by akceptować zarówno zwycięstwo, jak i porażkę, o tyle w roli trenera kończył mecze w stanie skrajnego wycieńczenia nerwowego.

Im nagłego porzucenia kadry narodowej nie tłumaczył jak w Polsce problemami osobistymi, lecz właśnie stresem. Serwisowi "Informazione in Giallorosso" mówił: "Powiedziałem sobie, że jeśli mam tak żyć przez trzy lata [do końca kontraktu z PZPN], to umrę na zawał, i pomyślałem o przekazaniu zadania komuś, kto czuł się zdolny wykonywać tak uciążliwą pracę. Powiedziano mi, że powinienem był pomyśleć o tym wcześniej, ale ja, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się aż takich trudności. I kiedy poczułem je na własnej skórze, pojąłem, iż mnie nie bawią. Rzuciłem to wszystko".

Obecność Zibiego w calcio od lat sprowadza się do komentowania, siły sprawczej nie ma. Jego nazwisko wymieniano jedynie wśród kandydatów na trenera reprezentacji włoskich parlamentarzystów, kiedy w 2009 roku szukano następcy Caroliny Morace, zwerbowanej przez kobiecą kadrę Kanady. A za kadencji poprzedniej prezes Romy Roselli Sensi plotkowało się o pomyśle, by uczynić Polaka ambasadorem klubu za granicą. Pełnił za to Boniek funkcję dyrektora sportowego tenisowego klubu Pairoli.

Alberto Mandolesi widzi w Bońku trenerze klasyczny przypadek wybitnego gracza, któremu nie mieści się w głowie, że podwładni nie są w stanie wyuczyć się zagrań, które on wykonywał z pełną swobodą, niemal od niechcenia. Być może z tego powodu dość łatwo popadał w konflikty z piłkarzami. A bywał apodyktyczny. "Il Foglio" z 2005 roku opisuje epizod z Lecce, gdzie debiutował. W Wielkim Tygodniu piłkarze tego klubu tradycyjnie szli wspólnie do kościoła - dla mszy i błogosławieństwa - ale za kadencji Bońka zdarzyło się, że Pietro Paolo Virdis odmówił uczestnictwa w nabożeństwie. Polski trener się wściekł i go ukarał.

Włosi rozdyskutowali się wówczas o jego wierze, którą chętnie demonstrował. Podobnie jak zażyłość z papieżem - kojarzyli ich Włosi automatycznie, tuż po transferze do Juve, kiedy Boniek opowiadał, że bardziej fascynowałoby go mieszkanie w Rzymie, uzasadniał to sąsiedztwem Jana Pawła II. Rzymscy kibice, z którymi rozmawiałem, pamiętają, że kiedy papież zmarł, piłkarz nie wykorzystał wejścia dla VIP-ów, by się z nim żegnać. Stanął w wielotysięcznej kolejce między zwykłymi ludźmi, w sporej mierze Polakami, i czekał kilkanaście godzin. A w tamtym artykule "Il Foglio" przywołuje jego wypowiedź: "Widziałem się z papieżem wiele razy. Jeśli chcę, mogę się z nim spotkać w pięć minut".

Dyskutuj o Zbigniewie Bońku na blogu autora tekstu

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.