Wybory prezesa PZPN. Kto najpóźniej poszedł spać

Gdyby prezesa PZPN wybierano w czwartek wieczorem, następcą Grzegorza Laty zostałby pułkownik Edward Potok. W decydującym starciu wygrałby ze Zbigniewem Bońkiem. Relacja Z Czuba i na żywo z wyborów w PZPN od 9:30 na Sport.pl

Kluczowe bywają jednak noce poprzedzające głosowania. Co wydarzyło się z czwartku na piątek w warszawskim Sheratonie, gdzie w piątek rozpocznie się walny zjazd sprawozdawczo-wyborczy, w chwili powstawania tego artykułu nie było wiadomo.

Bo pytań jest znacznie więcej niż przed czterema laty, kiedy naznaczoną korupcją kadencję kończył Michał Listkiewicz. Grzegorz Lato nie wygrał co prawda spektakularnie, ale bardzo pewnymi głosami zorganizowanymi przez Kazimierza Grenia. Zasłużony dla sprawy podkarpackiego barona został potem odsunięty i robił wszystko, by uniemożliwić Lacie reelekcję. Skutecznie. Teraz zabrał się ponoć za organizowanie głosów dla Bońka, licząc w zamian na intratną synekurę.

I to właśnie były bohater boiska był przez długi czas faworytem. - Gdyby wybierali kibice i media, sprawa byłaby prosta. Ale wybierają delegaci. Nie mam duszy agitatora, nie umiem nakłaniać, przekonywać, obiecywać. Mimo to podejmuję wyzwanie, nie mam zamiaru się wycofywać. Zobaczymy, czy polski futbol jest gotowy na zmiany - mówił mi kilkanaście dni temu.

Nie licząc Grenia, zaplecze Bońka, najwybitniejszego polskiego piłkarza, zdecydowanie gorszego trenera i rzutkiego menedżera (wynegocjował kiedyś pierwszy poważny kontrakt telewizyjny dla ligi, a także umowy reklamowe dla reprezentantów po awansie na mundial w 2002 roku), który starał się cywilizować związek za czasów Listkiewicza, jest najbardziej tajemnicze wśród wszystkich kandydatów. Może on liczyć na głosy blisko połowy klubów ekstraklasy i I ligi, kilku okręgów oraz na poparcie przekazane mu przez Stefana Antkowiaka. Szef Wielkopolskiego Związku Piłki Nożnej, w opinii delegatów kandydat nijaki i bez szans, może być języczkiem u wagi w decydującej batalii.

Boniek ma również - bez znaczenia na sali - poparcie kilku liderów politycznych, m.in. Grzegorza Schetyny, a może nawet - według niektórych źródeł - Donalda Tuska. Jego kandydaturze przyklaskuje także Jan Tomaszewski, poseł PiS.

Właśnie ta niespójność w partii rządzącej zaszkodziła innemu byłemu piłkarzowi. Za Romanem Koseckim niby stali koledzy z Sejmu, ale wsparcia najważniejszych zabrakło. Zresztą nie wiadomo, czy taka pomoc nie okazałaby się pocałunkiem śmierci.

- Środowisko może nie chcieć kolejnego komisarza w PZPN. Rządzący krajem już kilka razy próbowali takiego wprowadzić, teraz wszyscy chcą trzymać się z daleka od polityki - relacjonował w Radiu TOK FM Listkiewicz, występujący teraz jako przedstawiciel klubów I ligi.

I rzeczywiście. Ostatnio Kosecki zdecydowanie obniżył loty, choć na starcie wydawał się faworytem. Tracił jednak poparcie, im bardziej w kampanię angażowali się jego koledzy z sejmowych ław - m.in. członkowie komisji sportu Andrzej Biernat i Ireneusz Raś. Obu udało się nawet dostać mandaty - z GKS Bełchatów i Cracovii - na piątkowy zjazd.

O tym, że wybory są jak wyścig kolarski, przekonuje 61-letni Edward Potok, pułkownik Ludowego Wojska Polskiego, łódzki baron związkowy już przez trzecią kadencję. Pod koniec zgłaszania kandydatów stał się piątym, zupełnie niespodziewanym elementem układanki, typowym maruderem. "Wioząc się na kołach" walczących ze sobą przeciwników, na finiszu przejął rolę sprintera. Teraz jest faworytem. I to dość pewnym, bo od lat nie pije alkoholu, więc minionej nocy, która mogła być bardzo długa, raczej nie popełnił strategicznego błędu.

- Jako jedyny nie musi się z nikim układać. Dla starej gwardii jest gwarantem utrzymania porządku, dla nowych nadzieją, że będzie chciał zmian - relacjonuje nam jeden z jego ludzi.

- Punkt pierwszy: funkcjonowanie biura związku i zarządu. Punkt drugi: współpraca od zaraz z mediami, wyjście do społeczeństwa. Punkt trzeci: natychmiastowe współdziałanie z administracją rządową poprzez Ministerstwo Sportu oraz prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej - opowiadał nam Potok, który chce m.in. podpisać umowy z uczelniami, by studenci pisali felietony i teksty przychylne PZPN. Te miałyby drukować wszystkie polskie gazety.

I choć na reformatora nie wygląda, to do niego zwracają się teraz o współpracę inni kandydaci, m.in. Kosecki. W weekend w Krakowie doszło do pierwszych negocjacji, w czwartek w Warszawie do kolejnych.

Efektem jest stanowisko wiceprezesa ds. szkolenia dla Koseckiego (właściciela akademii dla młodzieży Kosa Konstancin), drugim zastępcą miałby zostać wicemistrz olimpijski z Barcelony Marek Koźmiński, ale by zachować parytet między młodymi a starymi, jedną z kluczowych postaci wciąż będzie - w randze wiceprezesa - Rudolf Bugdoł. Przyboczny Laty, jeden z symboli związkowego betonu, który trzyma w garści licznych delegatów ze Śląska i z Krakowa.

Stanowiska sekretarza generalnego w gabinecie Potoka jeszcze nie obsadzono. - Wszyscy zachowują się tak, jakby było w sumie 300, a nie 118 głosów. Każdy uważa się za zwycięzcę - mówił Zbigniew Koźmiński, który w PZPN przeszedł przez rozmaite stanowiska, a teraz uczestniczy w większości zakulisowych targów.

Pewnym nie można być niczego. Niewykluczone, że ktoś kogoś kiedyś nagrał lub przyjął kopertę, której nie otworzył i którą zdeponował w sejfie. Całkiem szans nie wolno odmawiać nawet byłemu sekretarzowi generalnemu Zdzisławowi Kręcinie, zdymisjonowanemu za niegodne działacza rozmowy o kasie pod stołem, mającemu za sobą przykre wpadki, m.in. "drobny element chrapania", za który został wyproszony z samolotu. Jeszcze w czwartek popierało go kilku kandydatów, minionej nocy jego notowania mogły niespodziewanie wystrzelić w górę.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.