Andrzej Kuchar: Biznes na piłce? Nie za mojego życia

- Liczę, że nowe stadiony w Polsce zagwarantują nową kulturę dopingu, inne, lepsze zachowanie. Ciężko krzyknąć w teatrze "sędzia ch..." czy raczej "aktor ch...". Może się zdarzyć, ale nie jest to standard - mówi Andrzej Kuchar, właściciel pakietu większościowego w Lechii Gdańsk

Kuchar ma 59 lat. Jest absolwentem AWF we Wrocławiu, byłym trenerem kadry koszykarzy. Był członkiem rady nadzorczej koszykarskiego Śląska, prezesem żużlowego Atlasu i członkiem zarządu PKOl.

Akcjonariusz spółek przemysłu lekkiego, farmacji, medycyny, mediów, nieruchomości. W latach 2007 i 2008 sprzedał udziały w spółkach farmaceutycznych i medialnych (TV 4). Jego majątek szacowany jest na 200 mln złotych. Syn Tomasz jest znanym polskim kierowcą rajdowym.

Grzegorz Kubicki, Tomasz Osowski: Jak to się stało, że pan, biznesmen z Wrocławia, zainteresował się akurat Lechią?

Andrzej Kuchar: To było prawo drugiego wyboru. Wiedziałem, że muszę się w końcu zmierzyć z piłką nożną, i w pierwszej kolejności przymierzyłem się oczywiście do wejścia do Śląska. Byłem tego blisko, wprowadziłem już nawet ludzi do zarządu. Ale pewnego dnia prezydent Dutkiewicz poprosił mnie na rozmowę i powiedział: "Andrzej, nie gniewaj się, ale wybrałem Drzymałę". OK, rozumiem to, prawo właściciela. Kiedy nie wyszło ze Śląskiem, zacząłem analizować inne kluby. Poprosiłem też o pomoc Sportfive. W Polsce w grę wchodziły cztery miasta - Kraków, Warszawa, Poznań i Gdańsk. Może jeszcze Szczecin. Padło na Lechię. Zainstalowałem w Gdańsku swoich szpiegów, którzy obserwowali działania klubu, przeanalizowali jego drogę od VI ligi. W końcu nadszedł moment, że sam pojechałem do Gdańska i przedstawiłem się, żeby sprawdzili, że nie jestem jakiś stary komuch.

Miał pan wątpliwości?

- Był opór ze strony rodziny. Mówili: "Zwariowałeś! Chcesz tak ciężko zarobione pieniądze wywalić w błoto!?". Bo ja nie mam takiego majątku jak ludzie z pierwszej trójki, choć oczywiście nie narzekam. Zwłaszcza że w ostatnim czasie udało mi się sprzedać dwie duże spółki. Ale przekonałem rodzinę, że oni mają swoje pasje, a ja chcę się zająć piłką.

Dlaczego? Wcześniej działał pan przecież w koszykówce i żużlu. Znudziło się panu?

- Bo wierzyłem, że w piłce można zrobić coś więcej, niż jest teraz.

A nie jest tak, że chce pan pokazać Zygmuntowi Solorzowi - kiedyś koledze, a teraz rywalowi - że zbuduje pan lepszy klub niż on we Wrocławiu?

- Najwięcej błędów popełnia się wtedy, kiedy chce się coś komuś na siłę udowodnić. Zapewniam, że w Lechii nie ma złych emocji. Poza tym w naszym przypadku sytuacja mogła być akurat odwrotna. Przecież pan Solorz wszedł do Śląska po tym, jak mnie się nie udało. Zresztą mniejsza z tym. Mam tylko nadzieję, że Lechia się na mnie nie zawiedzie. Mam swoje zasady i może dlatego nie mam tyle majątku, co inni. U mnie nie ma takiej sytuacji, że powiem prezesowi zarządu: "Słuchaj, masz mi w tej spółce zwolnić 50 osób w ciągu dwóch miesięcy, bo jak nie, to cię wywalę". Ja bym tak nie potrafił. To są dla mnie obce metody, choć wiem, że dzięki nim można uzyskać znacznie większe profity.

Chce pan na Lechii zarobić?

- Nie będzie tak, że do Lechii zaczną nagle wpływać duże pieniądze, a ja będę je sobie zabierał. Choć wiele osób tak myśli.

Na piłce w Polsce można w ogóle zarobić?

- Za mojego życia będzie z tym ciężko.

To kiedy zbuduje pan tę wielką Lechię?

- To nie ja buduję, tylko zarząd, pracownicy klubu, sztab trenerski, a przede wszystkim zawodnicy. Nie zapominajmy też o istotnej roli kibiców, władz miejskich i samorządowych. Chcemy, by klub był mocny w sezonie 2013/14 lub 2014/15. Ale nie powiem, że będziemy wtedy mistrzem Polski, bo tylko szarlatan może tak powiedzieć.

Ale Hubert Wagner, pana przyjaciel, którego pracą był pan podobno zachwycony, potrafił złożyć tak odważną deklarację przed MŚ w 1974 r.

- On mógł tak powiedzieć, bo wiedział, do czego się bierze. Obejmował drużynę w 1973 r., ale wcześniej w niej grał, był kluczowym zawodnikiem. Wiedział, jaki jest jej potencjał, co trzeba dołożyć, co zmienić. Wtedy była też inna rywalizacja. Jak się wygrało z Rosjanami i Czechami, jak się nie zgubiło punktów z Kubą i Japonią, to już było się mistrzem. Poza tym piłka nożna to zupełnie inny sport, nieporównywalny z żadną inną dyscypliną. To nawet inna dziedzina życia, która ze sportem jest tylko związana. Tu nic się nie da przewidzieć. Przecież gdyby dwa lata temu powiedział pan Józefowi Wojciechowskiemu, że jego Polonia będzie się teraz bronić przed spadkiem, to na 100 proc. dostałby pan tą szklanką, która stoi tu na stole.

W takim razie o co będzie walczyć Lechia?

- Jesteśmy w stanie stworzyć takie możliwości organizacyjne, które ułatwią drużynie grę o czołowe miejsca w Polsce. Ale czy to zafunkcjonuje? Amerykanie wyliczyli kiedyś, że dla wyniku sportowego w grach zespołowych istotnych jest ok. 1100 istotnych czynników. Najbardziej prozaiczny przykład: budują panowie zespół przez sześć lat, w końcu walczycie o mistrzostwo. Ale przed decydującym meczem gwiazda zespołu dowiaduje się, że żona zdradziła go z kolegą z drużyny. I nagle wszystko się sypie przez taką - jak na skalę wielkości projektu - pierdołę.

Nie boi się pan, że po 2012 r. trudniej będzie walczyć o mistrzostwo? Z tego, co już teraz słyszymy, mistrzem Polski chcą być wtedy Wisła, Legia, Lech, Polonia, Lechia, Cracovia, Śląsk, a czają się Widzew i Górnik.

- To dobrze. Będzie wyższy poziom, Canal+ będzie płacił więcej za transmisję, kluby będą miały więcej pieniędzy. Ja mam nadzieję, że to, co chce zrobić tak dużo klubów, uda nam się zrobić szybciej i lepiej.

Ile wynosi obecny budżet Lechii?

- 19,5 mln zł.

To jak po 2012 r. chce pan dojść do 60-70 mln zł?

- Nasz biznesplan zakłada, że projekt "wielka Lechia" uda się tylko wtedy, kiedy będziemy mieli średnią frekwencję na poziomie 27,5 tys. widzów na meczu. Każdy kupi bilet średnio za 25 zł. Liczę, że zmieni się też średnia pobytu kibica na stadionie, która w Polsce wynosi ok. dwóch godzin, czyli sam mecz. Tymczasem średnia pobytu kibica na wielkich stadionach, a trochę tych odwiedziłem, to cztery godziny. Proszę zobaczyć, jaki jest tam przychód z każdego kibica. Nie tylko bilety, ale też pamiątki, kiełbasy, napoje, wizyta w muzeum. Weźmy przykład z góry - Manchester Utd ma średnią frekwencję 78 tys. widzów i dochód z meczu, oprócz biletów, na poziomie 1,5 czy 2 funtów od każdej osoby. To daje ok. 150 tys. funtów z meczu, z samych drobiazgów, a oni rozgrywają trzydzieści parę meczów u siebie. Tak jak u nas są teraz wycieczki do centrów handlowych, tak tam są na stadiony. Wierzę, że w Polsce też tak będzie. I tu pojawia się rzecz najważniejsza - stadiony muszą być dla rodzin. Muszę się czuć bezpiecznie, kiedy biorę dziecko na mecz.

U nas z dziećmi? Gdzie na stadionach rządzą kibole i chuligani? Może pan wie, jak ich przegonić?

- Liczę, że nowe stadiony zagwarantują nową kulturę dopingu, inne, lepsze zachowanie. Kiedy pod koniec lat 70. przyszedłem do Górnika Wałbrzych, to kazałem wyłożyć szatnie wykładziną dywanową. Przyszedł do mnie facet z kopalni, który miał to zrobić, trzy razy splunął na podłogę i mówi: "Trenerze, po ch... to w ogóle robić?". Odpowiedziałem mu: "Po to, żeby więcej pan tak nie napluł". Wracając do nowych stadionów - ciężko krzyknąć w teatrze "sędzia ch..." czy raczej "aktor ch...". Może się zdarzyć, ale nie jest to standard.

Wielkiego budżetu nie zbudują jednak tylko przychody z kibiców.

- Wierzę, że za trzy lata będziemy mieli takie narzędzia, że będziemy odganiać sponsorów. Wybierzemy grupę np. dziewięciu sponsorów, bo więcej się nam nie zmieści, a reszcie podziękujemy. I będzie tak! Firma Sportfive, z którą podpisaliśmy umowę, nie jest nam potrzebna do pieniędzy, choć nam je daje, ale do know-how, bo oni wiedzą, jak się buduje silny klub. My tego nie wiemy, a oni mają doświadczenia z Dortmundu, Berlina, Gelsenkirchen czy Turynu. Nasz budżet zbudują też pieniądze ze sprzedaży praw telewizyjnych. Już nie 7 mln za sezon, ale liczę, że w przyszłości będzie to znacznie więcej.

A pan sam ile już dał na Lechię?

- Od lipca 2009 r. - 6 mln zł. I będę dawał tyle, ile trzeba. Choć może niech panowie lepiej tego nie piszą, bo jak żona przeczyta, to będę miał kłopoty.

Ma pan pomysł, jak w Polsce zapełnić stadiony na 40 tys. ludzi, nawet - jak pan zakłada - w 75 proc., skoro teraz średnia frekwencja w lidze nie wynosi nawet 10 tys.?

- To nie mój problem, od tego są ludzie od marketingu. Ale jeżeli na najlepsze mecze Lechii chodzi teraz np. 12 tys. osób, to wystarczy, że każdy kibic przyprowadzi drugiego i już jest 24 tys. Warunkiem są jednak inne standardy na stadionie i to będę się starał wymusić. Byłem na meczu Lechii z Wisłą Kraków w Pucharze Polski i gdybym był pierwszy raz na meczu, już więcej bym na Lechię nie poszedł. Przecież żeby wejść na trybunę, brnąłem po kostki w błocie!

Chyba na otwarcie każdego nowego stadionu w Polsce szykowany jest jakiś ekstramecz. W przypadku Lechii będzie to Juventus. Robimy to, bo wielu ludzi przyjdzie wtedy z ciekawości. A ja zawsze w swoich firmach robię tak, że największe premie daję za tych klientów, którzy nie odeszli. Np. mieliśmy dziesięciu dużych klientów, a zostało nam tylko ośmiu. Dlaczego? Bo źle pracujecie, coś się musiało stać, coś było nie tak.

Myśli pan, że łatwo zbudować mocny zespół?

- To wymaga cierpliwości, a cierpliwość to czas. Nie ma szans zrobienia dobrego zespołu na lata inaczej niż drogą ewolucji. Nie chcę, abyśmy działali tak jak w tej chwili, np. Odra, która zbudowała zespół na jedną rundę. W Polsce mało jest zawodników wysokiej klasy, którzy mogliby się pokazać na arenie międzynarodowej. Własnych też się za szybko nie dochowamy. Zresztą wychowankowie są najdrożsi. Taniej jest kupić zawodnika. Dlatego będziemy szukać wzmocnień na wschodzie i zachodzie. Nie wykluczam drużyny z mocno wymieszanymi nacjami. W najładniej grającej drużynie w Europie, w Arsenalu, w pierwszym składzie nie wychodzi żaden Anglik, a w Interze brakuje Włochów. Wiem, że w Lechii jest np. problem z piłkarzami czarnoskórymi, ale my takich graczy sprowadzimy. Na pewno. Bo ich jakość jest dobra.

Dobra drużyna to nie jest wcale 11 najlepszych zawodników. To 11 najlepiej dobranych zawodników. Tak było np. w drużynie Górskiego, który wiedział, że koło Deyny nie może postawić Buli, który był wtedy najlepszym rozgrywającym w Polsce, ale dwóch pracusiów, którzy będą zasuwać od szesnastki do szesnastki. Dlatego z jednej strony był Kasperczak, a z drugiej - Maszczyk. Oni mieli końskie zdrowie, a Deyna sobie stał na środku boiska. Ale to świadczyło tylko o geniuszu trenera.

Ważnym miejscem jest również szatnia. Siedzi w niej 18 osób, każdy ma żonę. Żona jednego piłkarza kupiła futro, druga chodzi w zwykłym prochowcu. I ta od prochowca mówi do męża: "Ty, to ile on dostał tej premii, że ona w futrze chodzi? A co, on lepiej od ciebie gra? Przecież to ty za niego wróciłeś, jego błąd naprawiłeś, a on ci potem nie podał. A pamiętasz, jak zepsuł dwie sytuacje?". Reasumując, rozpad drużyny zawsze zaczyna się od szatni.

Nie wierzy pan, że w Polsce jesteśmy w stanie wyszkolić zdolnych piłkarzy?

- Wierzę, ale to skomplikowany proces. W docelowej Lechii w 24-osobowej kadrze ma być sześciu wychowanków. To będzie trudne zadanie, choć akurat Lechia dobrze pracuje z młodzieżą, wyróżnia się na tle Polski. Młodym piłkarzom chcemy stworzyć ośrodek treningowy, aby docelowo szkolić w nim 2 tys. ludzi. Ale czy przy takim modelu jest to problem już tylko Lechii, czy może całego Pomorza? Dlatego ludzie - włączcie się! W tej chwili wydajemy na młodzież 1,5 mln zł rocznie, ale przydałoby się więcej. Przecież do treningu można włączyć programy edukacyjne, część treningów można by prowadzić w języku angielskim.

Mówi pan: "Ludzie, włączcie się". Czyli kto - samorząd?

- Całe Pomorze - miasta, wojewoda, marszałek, aglomeracja czy powiaty, w których chcemy zrobić filie Lechii. Wszyscy muszą zrozumieć, że Lechia to nie jest działanie jakiegoś faceta, ale praca na rzecz wizytówki Pomorza. Samorządy kupują reklamy w gazetach, które sprzedają się w 50 tys. egzemplarzy. Ale nasz mecz w pucharach może obejrzeć kilka milionów ludzie w Polsce i drugie tyle w kraju, z którym gramy. I przez cały mecz wokół boiska przewijałoby się hasło "Pomorze" czy "Gdańsk".

Chwali pan Lechię za współpracę z młodzieżą, a tymczasem od kilku lat żaden z tych "młodych zdolnych" nie przebija się do kadry pierwszego zespołu.

- Dużo rozmawiam na ten temat z trenerem Kafarskim. Tu dochodzi element odwagi szkoleniowca. U nas mówimy tak: "Super, wprowadziliśmy do gry 22-letniego Pietrowskiego, bardzo zdolny facet", ale w Arsenalu w pierwszym składzie gra trzech ludzi po 19 czy 20 lat. Walcott gra już trzeci sezon, a jest z rocznika 1989. U nas, kiedy trener wpuszcza młodego zawodnika, od razu poddany jest presji pozostałej części zespołu. A przecież największe zespoły mają ludzi ze średnią wieku 28 czy 29 lat i są w nich zawodnicy zarówno 22-, jak i 33-letni. Popatrzymy na najlepszy zespół w historii Polski, czyli drużynę Wagnera. Kluczowymi zawodnikami byli w niej 33-letni Skorek i 23-letni Wójtowicz. I właśnie ten młody Wójtowicz był wykorzystywany do rozstrzygania najważniejszych momentów w grze. To był geniusz Wagnera - odwaga, umiejętność przewidywania i przekonania zespołu: "Słuchajcie, temu młodemu musicie teraz pomóc, bo za rok czy dwa lata on wam da możliwość gry o wyższe cele, a co za tym idzie - większe zarobki". Nie wiem, czy Kafarski będzie Wagnerem Lechii, ale strach pomyśleć, jakby się nie sprawdził. Choć przez 11 lat byłem ministrantem, nie jestem przesadnie religijny, ale codziennie modlę się, żeby Tomkowi się udało.

Dlaczego "strach pomyśleć"?

- Bo najgorsze, co może być, a w Polsce, niestety, tak jest, to nauczyć trenera, a potem go zwolnić. Trener jest w klubie dwa lata, popełnił wszystkie błędy po kolei i się go wywala. Jeżeli jest mądrym człowiekiem, wyciągnie wnioski z popełnionych błędów, staje się jeszcze lepszy, ale wtedy pracuje już dla konkurencji. Zawód trenera jest jednym z najtrudniejszych na świecie, zwłaszcza że jest weryfikowany co tydzień.

Kiedy zatrudnialiśmy Kafarskiego, w mediach pojawiły się opinie, że nikt inny się nie zgodził, więc został Kafarski. Ale on od początku był poważnym kandydatem, choć z dużymi znakami zapytania. Nie ma jednak idealnego trenera, każdy ma lepsze i gorsze strony. Najgorszy trener jest taki, którego słabszych stron nie da się już naprawić - ma słabsze psychikę, zdolności psychopedagogiczne, charyzmę, cechy przywódcze. Kafarski, jeśli ma luki, to są one do naprawienia.

Liczę, że będzie się uczył i wyzwoli się z myślenia uwarunkowanego historycznie. Pamiętam, jak dyskutowałem z Bernardem Blautem i on mówi, że piłkarz nie może grać częściej niż raz na tydzień. "Wślizgi, nogi, kostki, wszystko boli. Nie ma szans, aby grał więcej". Obok siedział Wagner i mówi: "Benek, czyś ty och..., oni mogą grać codziennie".

Kiedy byłem trenerem koszykarskim i pojechałem pierwszy raz do USA, to myślałem, że oni inną dyscyplinę uprawiają. U mnie, jak zawodnik nie zrobił na treningu 12 ćwiczeń, to myślał, że trenerowi coś odbiło albo nachlany przyszedł. A w Stanach goście przez 2,5 godziny piłowali trzy ćwiczenia i nikt nie narzekał. Pytam tamtejszego trenera: "Jak ty to robisz, że oni to wytrzymują?". A on odpowiada, że to i tak mało, bo żeby się czegoś nauczyć, to trzeba to z milion razy powtórzyć. U nas tego nie ma. Pytam, ile razy tygodniowo dany piłkarz ćwiczy rzuty rożne na treningach, bo na meczach to on nie może przerzucić nawet pierwszej linii obrony. Odpowiedź brzmi: OK. 20 rożnych tygodniowo. To najlepsi koszykarze oddają w tydzień ok. 4 tys. celnych rzutów! OK, taki Messi to sobie może ćwiczyć 20 rogów tygodniowo, ale już piłkarz w lidze polskiej to minimum tysiąc.

Myśli pan, że polscy trenerzy, zwłaszcza ci starsi, zmienią nagle swoje myślenie?

- Załamuje mnie, kiedy słyszę, że trener wrócił ze stażu na Zachodzie i mówi: "Ale oni trenują podobnie do nas". Kompletna pomyłka. Tam piłkarze tak trenują, bo są już wyszkoleni, umieją tyle, że pracują już tylko nad podtrzymaniem fizycznym organizmu. Oni już nie muszą się uczyć, więc mogą mniej trenować. Ale nie my! Poza tym trener musi pracować z piłkarzami indywidualnie, bo na zbiorowym treningu nikt się nie rozwinie. Mam brata, profesora matematyki, który mi wytłumaczył: "Niech trening taktyczny trwa 1,5 godziny. Na treningu jest jedna piłka i 22 piłkarzy. Jak dla ułatwienia podzielimy to sobie na pół, to wychodzi, że podczas 45 minut treningu 11 piłkarzy gra jedną piłką. To ile taki jeden piłkarz ćwiczy z piłką? Przecież to jest żart.

Ale podczas meczu też tak jest?

- Oczywiście, ale na meczu te cztery czy sześć minut kontaktu z piłką musi już być perfekcyjne, wytrenowane. I tak jest na Zachodzie. Ci piłkarze wiedzą, że muszą być optymalnie przygotowani, bo grają o wielkie pieniądze. W lidze angielskiej premie za wygrane mecze są niższe niż w Lechii. Tam dostają jakieś tysiąc funtów wejściówki. To nasi mają więcej. Jednak na Zachodzie walczą o gigantyczne pieniądze wynikające z wysokości kontraktu.

Polscy piłkarze cały czas muszą się uczyć, ale pojawia się pytanie: czy można jeszcze czegoś nauczyć 26-letniego człowieka, czy on w ogóle tego chce? Weźmy Krzyśka Bąka z Lechii, który jest jednym z najlepszych prawych obrońców w lidze. Dostaje w meczu z Wisłą trzy możliwości wrzutki w pełnym biegu i żadna piłka nie trafia nawet w szesnastkę - jedna 10 m nad bramką, druga - 3, a trzecia - 5. W piłce nie ma już "jelenia", z którym wygrywa się 4:0 czy 5:0. No, może tylko Barcelona to potrafi. Teraz wygrywa się 1:0, 2:1, o wyniku decydują szczegóły. Czyli jak facet jest niekryty i ma okazję wrzucić piłkę w pole karne, to musi to zrobić perfekcyjnie.

Kiedy zaczniecie budować wielką Lechię?

- Już zaczęliśmy. Hubert Wołąkiewicz może być niedługo najlepszym środkowym obrońcą w lidze. Taki włoski typ - mały, sprytny, sprawny. Oprócz niego jest jeszcze czterech-sześciu zawodników, którzy dużo mogą dać drużynie. Liczę też na naszych Łotyszy - Kożansa, Laizansa czy Lukjanovsa. Nie wiem, czy oni się sprawdzą i zostaną z nami na lata, ale damy im szansę. A jak nie, to będziemy szukać dalej. Albo nasz rezerwowy bramkarz Małkowski - jest wyższy, a szybkością i sprawnością również nie ustępuje Kapsie. Przecież to "zwierz". I teraz pytanie: czy dać mu szansę, czy mamy kogoś szukać? Tylko ten Małkowski musi zrozumieć, że musi harować sześć godzin dziennie, a nie 45 minut i na kawkę. Młodzi piłkarze muszą się też mieć od kogo uczyć. Jeśli taki Pietrowski pogra przy Kucharze, to nic z niego nie będzie. Ale jak pogra dwa lata przy Surmie i Nowaku, to może kiedyś być niezłym graczem.

Jest pan gotowy płacić za transfery czy będzie pan szukał piłkarzy, których można wziąć za darmo?

- Nie ma u nas ograniczeń, jeśli będą potrzeby, ale szaleństwa też nie będzie.

Mówi pan o cierpliwej i konsekwentnej budowie zespołu, ale co będzie, jeśli Lechia zdobędzie w tym sezonie Puchar Polski (jest już w półfinale) i dostanie się do europejskich pucharów?

- To będzie pewien problem, bo nie wyobrażam sobie, abyśmy mieli grać europejskie puchary przed wybudowaniem nowego stadionu w Gdańsku. No bo gdzie? Na obecnym stadionie przy ul. Traugutta? A co będzie, jeśli w Lidze Europejskiej trafimy np. na Juventus? I gdzie go podejmiemy? Ale jak już będziemy mieli ten "problem" na głowie, to zarząd na pewno go rozwiąże.

Jest pan zadowolony z obecnej gry i pozycji Lechii w tabeli?

- Celem zespołu jest zajęcie minimum ósmego miejsca i na razie jest on realizowany. Latem chcemy wzmocnić zespół dwoma lub trzema piłkarzami i w przyszłym sezonie powalczyć już o miejsca 4-6. A potem krok po kroku iść do przodu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.