Copa America. Rafał Stec: Brazylia, czas apokalipsy

Brazylii nie boi się już nikt. Teraz boi się Brazylia. Nawet Wenezueli, niegdyś ostatniego przybłędy w Ameryce Południowej, niemiłosiernie okładanego przez wszystkich rywali - pisze na swoim blogu "A jednak się kręci" dziennikarz "Wyborczej" i Sport.pl Rafał Stec.

Dyskutuj z autorem na jego blogu "A jednak się kręci"

Gdy "Canarinhos" grali z nią przed tygodniem w fazie grupowej Copa America, w końcówce bronili minimalnego prowadzenia sześcioma (!) obrońcami oraz dwójką defensywnych pomocników. Gotowy obrazek na okładkę opowieści o utraconej godności.

Proces gnicia najpotężniejszej reprezentacji świata trwa pięć lat. I przyspiesza. Brazylijczycy nie tylko przegrywają, oni przegrywają w coraz bardziej przygnębiających okolicznościach.

Mundial 2010 przerżnęli z powodu ślepej furii niejakiego Felipe Melo, który załadował Brazylii pierwszego w historii mundiali samobója oraz podeptał rywala i przy jazgocie oskarżeń, że cyniczny trener Dunga okrywa rodaków hańbą, bo preferuje grę zbyt wyrachowaną. To była przyczyna bezpośrednia, o przyczynach głębszych nikt jeszcze nie wspominał.

Copa America 2011 Brazylijczycy przerżnęli, bo zdołali wyścibolić ledwie jedno zwycięstwo, a w ćwierćfinale po dogrywce pierwszy raz w historii zmarnowali wszystkie rzuty karne.

Mundial 2014 przerżnęli po najbardziej makabrycznej w historii klęsce drużyny gospodarzy, półfinałowym 1:7 z Niemcami i odbierającym medal 0:3 z Holandią.

Copa America 2015 przerżnęli bez statystycznych fajerwerków, ale znów w okolicznościach bez precedensu w historii. W rozstrzygających chwilach odwoływali się do ludzi, na których wczoraj lub przedwczoraj ani by nie spojrzeli - napastnika z chińskiego Shandong Luneng (Diego Tardelli), skrzydłowego emirackiego Al-Ahli (Everton Ribeiro) czy infantylnego dryblera wykopanego z Europy (Robinho, należał w dodatku do najlepszych w drużynie!). Degrengolada totalna. Do podstawowej jedenastki wpuszcza się przeciętniaków, którzy przed chwilą nie dopchaliby się na kraniec ławki rezerwowych. - Musimy wymyślić brazylijską piłkę na nowo - wzdychał selekcjoner Dunga. I zasugerował, że odbudowa potrwa wiele lat. Pewnie słusznie, skoro pierwszy raz czytam u poważnych komentatorów, że Brazylia ma... przestarzały system szkolenia.

Rzeczywistość rzęzi na każdym poziomie. Na ledwie połowie z wzniesionych na mundial stadionów grają pierwszoligowe kluby, co trzeci stoi pusty lub służy celom niesportowym, najdroższy - obiekt w Brasilii - nieużywany niszczeje. Maleje frekwencja na trybunach, absurdalnie rozdęty system rozgrywek jednych piłkarzy skazuje na granie do upadłego, a innych - na wielomiesięczne nieróbstwo. Według prasowych doniesień reprezentację zaprzedano komercyjnym firmom, z którymi selekcjoner musi konsultować powołania. Korupcyjna afera goni aferę, co przytomniejsi Brazylijczycy - na czele z hałaśliwym parlamentarzystą Romario - rozpaczają, że piłkę nożną przejęli hochsztaplerzy skupieni wyłącznie na jednym celu: próbują go wydoić do ostatniej kropelki.

Wszechogarniająca patologia spowodowała zapaść sportową, którą jeszcze wyraźniej widać poza reprezentacją. W czołowych klubach hiszpańskich występował w minionym sezonie tylko jeden ofensywny gracz brazylijski (Neymar). W czołowych klubach niemieckich - też jeden (30-letni Raffael). W angielskich - trzech (Oscar, Willian, Coutinho). We włoskich - znów jeden (Felipe Anderson). We francuskich - dwóch (Lucas Moura, Matheus). Nie ma ich na szczytach rankingów strzelców, nie ma ich wśród najczęściej asystujących. Jak na brazylijskie standardy, przeraźliwa nędza. Europejskie potęgi dopuszczają "Canarinhos" już właściwie tylko do bronienia - w defensywie lub w rolach ustawionych tuż przed defensywą, osłaniających ją tarcz. Owszem, Brazylia wciąż pozostaje czołowym eksporterem piłkarzy i w ostatniej edycji Lidze Mistrzów miała aż 81 swoich przedstawicieli, ustępując liczebnie jedynie Hiszpanii (88). Coraz częściej ilość zastępuje jednak jakość. Przylatują gracze dobrzy i bardzo dobrzy, nie przylatują wybitni. Przylatują silni, szybcy, agresywni i waleczni, nie przylatują natchnieni. Format Szachtara, ale nie Realu Madryt. O skali dramatu świadczy fakt, że w kopalni zjawiskowych napastników wciąż lamentują po ucieczce pod flagę hiszpańską Diego Costy. Od zakończenia kariery przez Ronaldo nie dochowali się żadnego innego supersnajpera. A z mistrzostw kontynentu 20-latków nie przywieźli właśnie medalu dwa razy z rzędu, co nie zdarzyło się jeszcze nigdy.

Jest nie tyle źle, ile coraz beznadziejniej, Brazylijczycy zażarcie ryją dno, by odkrywać, że da się zejść jeszcze głębiej. Tegoroczna Copa America była wstrząsem również dlatego, że klęski nie sposób usprawiedliwić nawet młodością czy niewystarczającym doświadczeniem, wśród wyeliminowanych przez Paragwaj piłkarzy nie widać nikogo z przyszłością, po oczach bije deficyt osobowości. W ćwierćfinale odpadali m.in. 31-letni Robinho, 30-letni Diego Tardelli, 30-letni Fernandinho, 30-letni Elias, 32-letni Dani Alves, 31-letni Thiago Silva, 31-letni Miranda i 30-letni Filipe Luis. Jedna z najstarszych reprezentacji na planecie. A w rezerwie siedział niejaki Geferson, młodzieniec z ledwie kilkunastoma meczami w seniorach. Oto efekty personalnej rewolucji wznieconej przez Dungę - z podstawowej jedenastki, która podpisała 1:7 z Niemcami, ostał się jeden Fernandinho. Koszmarnego Freda zastąpił Diego Tardelli. Byle jakiego Jo - Everton Ribeiro.

A przecież brazylijska myśl szkoleniowa poza Brazylią też nie istnieje. Argentyńską rozsławia w Lidze Mistrzów Diego Simeone, wyrafinowania nadaje jej awangardysta Marcelo Bielsa, rodacy obu wymienionych prowadzą wszystkich (!) półfinalistów Copa America, Gerardo Martino zaufała niedawno Barcelona. Trenerów znad Amazonii nie chce nikt z bardzo szeroko pojętej czołówki, ostatnią szansę dostał w 2008 roku Felipe Scolari - poniósł zresztą w Chelsea klęskę. Kto wie, może futbolowy naród nad narodami połknie dumę i wynajmie wkrótce zagranicznego selekcjonera? Plotki o zatrudnieniu Guardioli, gdy Katalończyk odpoczywał w Nowym Jorku, krążyły.

Jeden tytuł Brazylijczycy utrzymali. Nieoficjalny - mistrzów świata w sparingach. Wygrali ostatnich 19. Ale nawet w nich - jeśli nie tłukli wielobramkowo Hondurasu czy Panamy, które za przywilej bycia zatłuczonymi płaciły milionami dolarów - wypadali niepokojąco. Jak w marcowej gierce z Chile, w której popełnili 32 faule przy 15 przewinieniach rywali. Oni już zresztą uświadomili sobie, że zatracili również styl. Jakikolwiek. "W europejskiej piłce jest więcej podań, u nas obowiązują długie przerzuty i bieganie do upadłego" - mówi cytowany przez "World Soccer" Geuvanio, młody napastnik Santosu. Słowa, jak mawiają nasi politycy, porażające. Pep Guardiola, gdy Barcelona znokautowała tenże Santos 4:0, rzucił: "Moja drużyna traktowała piłkę tak, jak według opowieści moich dziadków czyniła to kiedyś Brazylia". A Rivelino, kanarkowy mistrz świata z 1970 roku, wścieka się, że nie znajduje już w reprezentacji techniki, liczą się tylko mięśnie.

Kataklizm nadciągnął nagle. Kiedy pięciokrotni mistrzowie świata uzyskali prawo organizacji mundialu, wpadli w ekstazę - turniej miał być dopalaczem dla rozwoju futbolu i tak dynamicznego, bo napędzanego rozwojem gospodarczym kraju, zapowiedź cudownej przyszłości odczytywano m.in. w gwiazdach wracających do rodzimej ligi. Zyski z przedmundialowego prosperity zostały jednak przeputane na pensje podstarzałych gwiazd (w typie Ronaldinho czy Ronaldo), a młodzi nadal trenują na kartofliskach. Zaślepieni perspektywą rozkwitu ekonomicznego działacze przestali widzieć esencję - to, co się dzieje na boiskach. Zresztą, brazylijskiego krachu nie wyobrażał sobie zapewne nikt na świecie, sam pamiętam, że gdy przepowiadałem w felietonie ciężkie czasy "Canarinhos" (oczywiście nie aż tak ciężkie), spotkałem się z nadzwyczaj intensywnym protestem czytelników. A dzisiaj prasa w Europie ponownie ogłasza "zmierzch bogów", jakby nie chciała przyjąć do wiadomości, że "bogowie" zostali sprowadzeni między zwykłych śmiertelników już na ubiegłorocznym mundialu.

Cały krajobraz wygląda apokaliptycznie. Jakby królestwo wiecznego futbolowego dobrobytu zostało zbombardowane i czekało je wieloletnie odgruzowywanie ruin. Pierwszy raz w życiu przemknęła mi przez głowę myśl, że Brazylia będzie musiała się natrudzić, by w ogóle awansować do MŚ (jako jedyna uczestniczyła we wszystkich turniejach). Sparingi wygrywa seryjnie, ale wspomnijcie ostatnie mecze o stawkę z rywalami z kontynentu i okolic - remis z Paragwajem, wymordowane 2:1 z Wenezuelą, porażka z Kolumbią, ocalone w ostatnich sekundach zwycięstwo nad Peru (Copa America), 2:1 z Kolumbią, 1:1 z Chile, 0:0 z Meksykiem... To nie jest obietnica pomknięcia na mundial autostradą, to zapowiada udrękę po wybojach. Zwłaszcza że, jak ustaliliśmy na początku, dawny dyżurny faworyt zmalał do faworyta papierowego, którego nikt się już nie lęka.

Brazylia się odbuduje. Jest zbyt zakochana w futbolu, zbyt ludna i zbyt bogata, żeby nie włączyć się ponownie w walkę o panowanie na świecie. Pozostaje pytanie, jak długo to potrwa. Czy wystarczy jej już traum, czy trzeba kolejnych - np. wstyd na igrzyskach w Rio, zamiast upragnionego, nigdy jeszcze niezdobytego olimpijskiego złota. Na razie jest tak marnie, że pierwszy raz w życiu przyszło mi do głowy jeszcze jedno - Brazylii mogłaby zdrowo ponaprzeszkadzać nawet reprezentacja Polski.

Follow @RafalStec

Była Natalia Siwiec, była Larissa Riquelme... Jest Nissu Cauti [ZDJĘCIA]

Kto wygra Copa America?
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.