Kołodziej: u Kasperczaka ceniłem spokój

To był niesamowity rok w mojej karierze. Aż trudno sobie wyobrazić, co się wydarzyło. Książkę można by o tym napisać - mówi Dariusz Kołodziej, pomocnik Górnika Zabrze

Kołodziej do ekipy Górnika dołączył rok temu. Pomocnik obdarzony atomowym strzałem nie zawsze miał jednak miejsce w składzie. Chciałby zostać w zespole i pomóc mu w powrocie do ekstraklasy.

Piotr Płatek: Zaskoczyła Pana dymisja trenera Henryka Kasperczaka?

Dariusz Kołodziej, piłkarz Górnika: - Można się było tego spodziewać. Trener miał wytyczony cel, nie zrealizował go. Sam mówił, że to jego porażka.

Jak Pan będzie wspominał Kasperczaka?

- Można się było od niego sporo nauczyć. Dla mnie najcenniejszy był spokój, który emanował z niego w szatni. W trudnych chwilach, gdy presja była ogromna, ten spokój na pewno pomagał.

W gronie kandydatów na nowego szkoleniowca pada nazwisko Marcina Brosza...

- Pracowaliśmy razem w Podbeskidziu i byłoby świetnie kontynuować tę współpracę w Zabrzu. To bardzo dobry trener. Życzyłbym sobie, by to właśnie on objął Górnika.

Rok temu przyszedł Pan z Podbeskidzia do wielkiego Górnika.

- I na początku wszystko wyglądało bardzo fajnie. Wreszcie dostałem się do ekstraklasy, wreszcie miałem okazję zagrać w bardzo dobrym gronie. Trafiłem do Górnika w momencie, gdy byli w nim Tomek Hajto i Jurek Brzęczek, także ludzie, którzy właśnie wracali z mistrzostw Europy, a których jeszcze kilka tygodni wcześniej oglądałem w telewizji. Początek był super, po prostu wielki entuzjazm. Wprawdzie jeszcze przed sezonem, na pierwszym obozie, złamałem nos i musiałem trenować w specjalnej masce, ale na szczęście szybko wróciłem do normalnych zajęć.

Pierwszy mecz to był starcie z Ruchem. Wtedy jeszcze nic nie zapowiadało tragicznego sezonu Górnika.

- Debiut miałem bardzo fajny. Mecz z Ruchem, dwadzieścia tysięcy widzów na stadionie w Zabrzu. Co prawda nie wygraliśmy, ale zapamiętałem mecz bardzo dobrze.

Nastroje musiały się pogarszać z każdym kolejnym meczem?

- Pojechaliśmy do Gdyni i przegraliśmy z Arką 0:1. Jeden punkt po dwóch kolejkach i nie wyglądało to już za dobrze. Później mecz w Poznaniu, gładko przyjęliśmy trójkę i dobrze, że tak się stało, bo to był najniższy wymiar kary. Wreszcie mecz z Legią. Totalne dno, dramatycznie graliśmy.

Wtedy odszedł trener Ryszard Wieczorek, na moment przyszedł Marcin Bochynek. Chwilę potem z klubem pożegnali się prezes Ryszard Szuster i dyrektor Krzysztof Hetmański.

- Człowiek potrzebuje stabilizacji. W Górniku nie było jej ostatnimi czasy za wiele. Takie ruchy personalne na górze dobrze na całokształt nie wpływają. Gdy stabilizacja jest zachwiana, brakuje pewności.

Jak mąż opatrznościowy w klubie pojawił się wtedy Kasperczak. On miał uratować Górnika.

- Dla mnie początek pod okiem trenera Kasperczaka nie był łatwy. Zagrałem w dwóch meczach, a potem nie jeździłem z zespołem na kolejne spotkania, nie mieściłem się nawet w osiemnastce. Pojawiły się głosy, że będę musiał opuścić Górnika. Zostałem właściwie skreślony.

Wrócił Pan do składu w najmniej oczekiwanym momencie.

- Po meczu z Cracovią trener odsunął czterech kolegów, obcokrajowców od składu. Dla mnie nieoczekiwanie zrobiło się miejsce w meczowej osiemnastce. Przeciw Polonii Warszawa zagrałem nawet w pierwszym składzie, był jeszcze mecz z Bełchatowem. Szczęście nam wtedy zupełnie nie sprzyjało. Zwłaszcza ten ostatni mecz powinniśmy nawet wygrać, bo piłkarsko byliśmy lepsi. Stało się inaczej. Na koniec roku pokonaliśmy na szczęście u siebie Jagiellonię, ja zdobyłem gola. To był mój pierwszy gol w ekstraklasie.

To dzięki tej bramce został Pan w Górniku?

- Do Górnika zimą przychodzili nowi zawodnicy, ruchy transferowe były duże. Ja też byłem bliski odejścia. Trener powiedział mi jednak, że mnie potrzebuje, że zagramy inaczej niż jesienią, bo trójką pomocników środkowych. I zostałem.

Wiosnę zaczęliście dobrze...

- Faktycznie. Wygraliśmy Wielkie Derby z Ruchem i było nieźle. Ale potem wpadka, głupio stracone gole z Arką u siebie.

Mecz z Lechem był najlepszy w waszym wykonaniu, ale kto wie czy nie zaważył na spadku?

- Moim zdaniem to jedno z takich spotkań, przez które przegraliśmy ligę. Gola straciliśmy w doliczonym czasie gry. Podobnych meczów i strat było kilka. Czy to brak koncentracji? A może determinacji zabrakło do końca?

Największe zarzuty wiosną dotyczyły porażek w Łodzi i Gliwicach. Z czego te wpadki wyniknęły?

- Cały sezon graliśmy z nożem na gardle. Każde kolejne spotkanie było o sześć punktów. W czasie tylu gier każdy zespół trafia na jakieś słabsze momenty. U nas te momenty nie były słabe, tylko dramatyczne. Ale nie w tych meczach szukałbym powodów degradacji, raczej w spotkaniach, gdy gole traciliśmy w końcówce jak z Lechem czy Śląskiem we Wrocławiu. Tych meczów szkoda mi najbardziej.

Kiedy zaczęliście się domyślać, że Górnik może spaść?

- Z taką świadomością graliśmy całą tą rundę. Każdy mecz był grą o wszystko. Po tym co się wydarzyło jesienią, to na rundę wiosenną narzekać jednak nie możemy. W mniejszej liczbie meczów zdobyliśmy więcej punktów. Za samą wiosnę bylibyśmy w połowie tabeli. Gdybyśmy mieli dwie takie rundy, to znaleźlibyśmy się w zupełnie innym miejscu, prawda?

Ważnym wydarzeniem w trakcie sezonu była rezygnacja z Hajty i Brzęczka. Jak to odebraliście?

- To były dla nas zaskakujące decyzje, bo oni byli przecież liderami zespołu. Swoją grą dużo do niego wnosili. Nie wiem, czym były spowodowane takie posunięcia. To pytanie nie do mnie. My piłkarze byliśmy zdziwieni.

A kiedy Hajto wyszedł na boisko w Łodzi przeciw Górnikowi, też byliście zdziwieni?

- Tego akurat spodziewaliśmy się. Znając charakter Tomka, można było oczekiwać, że będzie chciał udowodnić wszystkim w Zabrzu, iż decyzja o jego odsunięciu była błędna. Dlatego mnie jego występ nie zdziwił. ŁKS tym meczem zapewnił sobie utrzymanie. My mieliśmy już ogromne problemy.

Remisowy mecz w Krakowie w przedostatniej kolejce. Remis. Trener bardzo zadowolony, prezes także. Tydzień później okazało, że tych punktów wam brakło.

- Szczerze mówiąc, to my w szatni nie byliśmy zadowoleni z tego wyniku. To co miało wystarczyć, to nie wystarczyło. Szkoda meczu z Cracovia, bo tam można było wygrać.

Jacek Wiśniewski, były gracz Górnika, twierdzi, że piłkarzom brakło jaj. Co Pan na to?

- Jacek to bardzo charakterny zawodnik, oddawał całe serce na boisku. Ale ja mogę zapewnić, że w naszym zespole też wszyscy to serce oddawali. Były cięższe momenty, nie zawsze fizycznie wyglądaliśmy tak dobrze, jak byśmy sobie tego życzyli. Więc może z tego się brały te słabości. Ale woli walki nikomu nie mogę odmówić. Upieram się przy twierdzeniu, że zespól, który grał na wiosnę, był niezłym kolektywem. I wiosenne wyniki, poza kilkoma wpadkami, o tym świadczą.

Co się działo w szatni po ostatnim meczu sezonu? Spędziliście w niej ponad godzinę.

- Co tu mówić, wszyscy byli załamani. Głowy opuszczone, nawet żadnych rozmów nie było. Żałoba.

To pierwszy Pana spadek w karierze?

- Przydarzyły mi się spadki z Hutnikiem Kraków, wtedy jednak byłem młodym zawodnikiem, inną miałem rolę w zespole. I tak tego nie przeżywałem. Człowiek patrzył z wielką nadzieją na przyszłość, że szybko uda się wrócić. Wtedy się nie udało. Zupełnie inne emocje towarzyszyły temu teraz. Z wiekiem człowiek staje się bardziej świadomy, doświadczony.

Jakby Pan porównał kibiców z Bielska-Białej i Zabrza?

- To zupełnie co innego. W Bielsku kibice są bardzo fajni, miałem z nimi zawsze dobry kontakt. Ale w Zabrzu oprócz tej niesamowitej frekwencji, to chyba da się zauważyć fanatyzm. Jak jest mecz, to wszyscy w mieście nim żyją.

Po ostatnim meczu sezonu na stadionie znów zrobiło się gorąco.

- Ja wtedy byłem już w szatni i niewiele widziałem. Wiem, że były bójki kibiców z ochroną. Mnie jednak kibice zaimponowali, gdy wyszliśmy do nich z koszulkami. Wtedy zachowali się super - przybijali piątki, pocieszali, powiedzieli: "trudno panowie, gramy dalej, stało się". Za to szacunek, bo wiadomo jaka była sytuacja wcześniej.

Wiadomo, kibice na treningu kazali wam założyć koszulki z napisem "Nie wystarczy się starać, trzeba zap...".

- Myśmy zakończyli ten temat. To jak kibice zachowali się po ostatnim meczu, gdy wyszliśmy do nich z koszulkami, zmienia sprawę. Jak dla mnie - wybielili się za tamto zdarzenie.

Na przyszłość jednak takich treningów motywacyjnych nie poleca Pan?

- Nie, bo to jest sytuacja dość nietypowa. Nie wiadomo jak się człowiek ma zachować. Nie życzyłbym nikomu powtórki czegoś takiego.

Co dalej?

- Ciężko cokolwiek powiedzieć. Spotkaliśmy się z prezesem w niedzielę i zapowiedział nam, że wszelkie informacje personalne poznamy po urlopach. Czyli 15 czerwca.

Jest nerwowość w tym oczekiwaniu?

- Nie. Muszę odpocząć od presji, zamieszania. Nie zamierzam zawracać sobie dodatkowo głowy tym co będzie. Najważniejsze to zregenerować się psychicznie, bo sezon był niesamowicie wyczerpujący. Po urlopach będzie czas na myślenie.

Zostaje pan w Zabrzu?

- To nie zależy nie tylko ode mnie. W głównej mierze od właściciela, prezesa, trenera.

A Pan chciałby zostać w Zabrzu czy raczej grać w ekstraklasie?

- Gdyby była sytuacja, że zespół gra o najwyższe cele i jak najszybszy powrót do ekstraklasy, to chcę zostać. Mam taką zasadę, że jak się coś zepsuło, to teraz trzeba to naprawić. Zrobię wszystko, by pomóc Górnikowi wrócić na najwyższy poziom. Ale to nie zależy tylko ode mnie.

Jesteście gotowi na renegocjacje kontraktów?

- Czekamy na 15 czerwca. Na razie nie dochodziły do nas głosy, że umowy będą zmieniane, a pieniądze obcinane.

Przed sezonem, podczas prezentacji zespołu, prezes Górnika Ryszard Szuster mówił, że walczycie o mistrza, piąte miejsce to już jest na bank. Jak teraz odbiera Pan tamte słowa?

- Nasuwa się prosty wniosek. W sporcie nic nie da się zaplanować. To nie jest coś nad czym się siądzie, co się rozpisze przed sezonem. No chyba, że kręcimy "Piłkarski Poker 2"...

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.