Liga w³oska. Szaleñstwo na szczytach

Trzy najs³awniejsze firmy Serie A - broni±cy tytu³u Inter, lider Milan oraz najbardziej utytu³owany Juventus - zmierzy³y siê z najs³abszymi dru¿ynami sezonu. Nie wygra³a ¿adna.

Wielcy zagrali tak, jakby chcieli ostatecznie potwierdzić głoszoną przez José Mourinho tezę, że liga włoska jest najbardziej wymagającą dla trenera. A w każdym razie bardziej niż portugalska, angielska i hiszpańska, w których Portugalczyk pracował. Mourinho twierdzi, iż tylko w Serie A każda kolejka stanowiła dlań wielkie wyzwanie, bo wszyscy konkurenci Interu byli mocni, nie czuli lęku przed faworytem, proponowali futbol wyrafinowany taktycznie.

Najpierw, w piątkowy wieczór, na boisko przedostatniej w tabeli Brescii wyszli piłkarze Interu. Prowadzenie objęli błyskawicznie (dzięki niezawodnemu Samuelowi Eto'o), by potem oddać pole gospodarzom (choć tuż po przerwie w słupek trafił Wesley Sneijder). Ci zdołali tylko wyrównać, ale byli blisko pełnego sukcesu - strzał z rzutu karnego w ostatniej minucie obronił Julio Cesar, przynajmniej w części rehabilitując się za błąd w meczu 1/8 finału Ligi Mistrzów z Bayernem, który dał rywalom zwycięstwo.

Wtorkowy rewanż będzie ostatnią szansą włoskiego klubu na przetrwanie w europejskich pucharach. I jego perspektywa ma częściowo usprawiedliwiać broniących europejskiego trofeum mediolańczyków, którzy ponoć obsesyjnie myślą właśnie o wyjeździe do Monachium. Włosi zgodnie uznali jednak, że w pi±tek ciężko zgrzeszył przede wszystkim trener Leonardo, przegrywając taktyczny pojedynek z prowadzącym Brescię Giuseppe Iachinim. Co koresponduje ze słowami Mourinho i refleksjami po włoskich klęskach w LM - wszystkich przedstawicieli Serie A prowadzili tam młodziutcy trenerzy, z niewielkim lub śladowym doświadczeniem. Leonardo (rocznik 1969) przepracował dotąd tylko jeden sezon, Vincenzo Montella (1974) z Romy w fachu debiutuje, Massimiliano Allegri (1967) był zatrudniany tylko na prowincji.

Luigi Del Neri to na ich tle szkoleniowiec z bogatą przeszłością, ale jego kariera rozwija się wedle prostej reguły: w małych klubikach sobie radzi, w dużych klubach nie. W Juventusie ponosi na razie klęskę i gdyby tylko jego szefowie mieli pomysł, kim go zastąpić, w Turynie by już nie pracował. W sobotę jego piłkarze po 349 minutach bez gola wreszcie go strzelili, w Cesenie prowadzili 2:0 (dzięki wizji Del Piero i trafieniom Matriego), ale nawet tego nie zdołali utrzymać. O awansie do LM mogą zapomnieć, oddala się też udział w Lidze Europejskiej, coraz realniejszy wydaje się sezon jeszcze marniejszy niż poprzedni, obwołany najmarniejszym od półwiecza.

To właśnie słabością konkurencji tłumaczono m.in. utrzymywanie pozycji lidera przez Milan, który rzadko zachwyca, ale punkty ciuła konsekwentnie. Przed niedzielnym meczem z Bari wszyscy ogłosili już powiększenie przez drużynę Allegriego przewagi nad Interem do siedmiu punktów, zresztą sam trener mówił, że jego ludzie musieliby być wariatami, by nie wykorzystać tak wspaniałej okazji do ucieczki przed ścigającymi ich lokalnymi rywalami. Ale mediolańczycy, choć utrzymywali się przy piłce przez 70 proc. czasu gry, bezwzględnie najsłabszej drużyny w Serie A pokonać nie zdołali. Brakowało im agresywności i skuteczności, sfrustrowany własną nieudolnością Zlatan Ibrahimović dostał czerwoną kartkę, to goście objęli prowadzenie - dzięki jedynemu kontratakowi przed przerwą. Faworyci umieli tylko ocalić punkt.

Wielcy gubią tyle punktów, że gdyby nie fatalny początek sezonu, w lidze panowałoby dziś Udinese. Na boisku panuje od początku roku 2011 - uciszyło już na San Siro Milan (4:4), pokonało Inter (3:1) i Juventus (2:1) oraz oba kluby genueńskie (4:2 i 2:0), na wyjazdach rozniosło Cesenę (3:0), Palermo (7:0) oraz - w niedzielę - Cagliari (4:0). Przedostatni triumf - wyższego Serie A nie widziała od 1950 roku - byłby zapewne jeszcze okazalszy, gdyby trener Francesco Guidolin po przerwie nie polecił piłkarzom zaprzestać znęcania się nad przeciwnikiem, wówczas już uszczuplonym o dwóch graczy wyrzuconych z boiska. Wpadki Udinese miewało, więc tegoroczny bilans nie jest idealny (osiem zwycięstw, trzy remisy), ale to bezdyskusyjnie najlepsza dziś włoska drużyna. Gola nie straciła od 566 minut, w ataku do upadłego ruchliwa, piłkę trzyma najchętniej przy ziemi, przesuwa akcję ze skrzydła na skrzydło z taką pasją, jakby marzyła o poszerzeniu boiska - plac tradycyjnych rozmiarów ewidentnie jej nie wystarcza. Gra nowocześnie, w obłędnym tempie, po wizjonersku.

A wszystko, co wyczaruje, wieńczy Antonio Di Natale, reprezentant specyficznie włoskiego gatunku snajperów rozkwitających dopiero wtedy, gdy inni zazwyczaj godzą się ze schyłkiem kariery. Wczoraj zdobył dwie bramki, w październiku skończy 34 lata, broni tytułu króla strzelców. Chyba go obroni.

Podyskutuj na blogu Rafała Steca

Wiêcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.