Serie A. Kiedy trener jest homofobem

Od "pedałów" i "ciot" zwyzywał trenera Interu Roberto Manciniego trener Napoli Maurizio Sarri. Został zdyskwalifikowany na dwa mecze i zapłaci 20 tys. euro grzywny. Znacznie surowszej kary uniknął dlatego, że obrażany rywal nie jest gejem - pisze na swoim blogu "A jednak się kręci" Rafał Stec, dziennikarz Sport.pl i "Gazety Wyborczej".

Sceny, które wywołały we Włoszech gigantyczny skandal, zakończyły wtorkowe spotkanie Pucharu Włoch, wygrane przez mediolańczyków 2:0. Kiedy ich trener podszedł do sędziego technicznego, by zapytać, dlaczego zostało doliczone aż pięć minut gry, szkoleniowiec neapolitańczyków wpadł w furię. I rzucił feralne słowa. Obaj otrzymali czerwone kartki, a Mancini po ostatnim gwizdku nazwał adwersarza "rasistą". Oświadczył przed kamerami, że "dla takich ludzi nie powinno być miejsca w futbolu". I nie przyjął przeprosin Sarriego. - Odpowiedziałem, że powinien się wstydzić. Że byłbym dumny z bycia gejem - relacjonował Mancini. Wygrał mecz, awansował do półfinału, ale był rozdygotany. Na konferencję prasową nie przyszedł, wyjaśniając, że w zaistniałych okolicznościach kwestie piłkarskie nie mają dla niego żadnego znaczenia.

Trener Napoli niczego się nie wypierał. - Nawet nie pamiętam wszystkich zdań, które padły, to była typowa boiskowa kłótnia, która powinna pozostać na boisku. Trwała dziesięć sekund, ja byłem zdenerwowany brakiem karnego za faul na Mertensie i z wściekłości pewnie powiedziałem kilka słów za dużo. Dlatego publicznie ponawiam przeprosiny. Przepraszam także osoby homoseksualne, jeśli poczuły się urażone. Nie było to moją intencją. I nie jestem homofobem, miałem nawet dwóch przyjaciół gejów, którzy od niedawna nie żyją.

Sarri próbował łagodzić, ale nazajutrz incydent rozrósł się do afery rozpalającej całą Italię. Przypomniano, że kiedy szkoleniowiec pracował jeszcze w grającym wówczas w drugiej lidze Empoli i również ujrzał czerwoną kartkę, komentował po meczu, iż "piłka nożna stała się sportem pedałów". Bo choć jest grą kontaktową, to we Włoszech odgwizduje się więcej fauli niż w Anglii z powodu "homoseksualnej interpretacji" boiskowych zdarzeń. Sprawę dodatkowo rozognił też wczoraj Mancini. - Tamte słowa nie obraziły mnie, lecz mnóstwo ludzi, których się wyszydza i którzy cierpią z tego powodu każdego dnia - tak tłumaczył, dlaczego nie zapomniał o incydencie, gdy emocje opadły.

Co ciekawe, nikt nie zbagatelizował jego reakcji jako wyrazu lewackiej nadwrażliwości, awantura nie podzieliła komentatorów podług politycznych światopoglądów. Owszem, piłkarze go bronili - ale przysięgając, że dzięki niemu dojrzewają i jako gracze, i jako ludzie, wtorkowych słów nie usprawiedliwiali. Owszem, niektórzy komentatorzy też wstawiali się za Sarrim - ale broniąc wspomnianej niepisanej reguły, że to, co dzieje się na murawie, powinno zostać na murawie (tak mówił m.in. właściciel Milanu Silvio Berlusconi). Owszem, niektórzy oskarżali również Manciniego - ale tylko za nieuprawnione obwołanie kolegi po fachu rasistą (stanowisko Renzo Ulivieriego, szefa stowarzyszenia trenerów). Owszem, niektórym nie podobała się perspektywa długiej dyskwalifikacji Sarriego - ale tylko w ramach nieśmiertelnej teorii spiskowej, jakoby Serie A potajemnie sterowali potentaci, w tym wypadku walczący z Napoli o mistrzostwo Juventus.

Najpierw zgodnie zapowiadano bowiem, że trener zostanie zawieszony na cztery miesiące - to regulaminowa sankcja za dyskryminację ze względu na rasę, religię, tożsamość seksualną, narodowość etc. I banicja objęłaby niemal na pewno również Ligę Europejską, ponieważ UEFA zaakceptowałaby decyzję włoskiej federacji. Neapolitański szkoleniowiec pozostałby uziemiony do końca sezonu.

Sarriemu wymierzono jednak łagodniejszą karę, ponieważ mając świadomość, że Mancini jest heteroseksualny - opartą na braku coming outu tegoż - nie mógł mieć zamiaru zwymyślania rywala jako homoseksualisty. Sędzia Giampaolo Tosel zawyrokował, że ukarany obraził, lecz nie homofobicznie, a zwyczajnie. Zamiast aktu dyskryminacji mieliśmy do czynienia z aktem ignorancji.

Tak czy owak Maurizio Sarri zyskał europejską sławę. Zyskać ją zresztą musiał, jego historia jest zbyt pociągająca, niezwykła i spektakularna, by nie wznieść się ponad wymiar lokalny. Ten absolwent ekonomii nigdy nie grał zawodowo w piłkę - pracował w banku i w firmach w Luksemburgu, Niemczech i Anglii. Trenować zaczął jako czterdziestolek (w szóstej lidze), a do Serie A przebił się w wieku 55 lat. Własnymi rękami, bo awansował tam z Empoli, które potem w najwyższej klasie rozgrywkowej utrzymał, choć klub dysponował najniższym budżetem. I już jako wschodząca gwiazda dostał posadę w swoim ukochanym klubie z Neapolu, gdzie wyniki osiąga rewelacyjne. Jego piłkarze zajmują pozycję lidera i zachwycają energetycznym stylem gry, a Gonzalo Higuain atakuje jak nawiedzony - tylko on w czołowych ligach kontynentu strzelił 20 goli w bieżącym sezonie. Bajka.

I właśnie kwestie czysto sportowe miały uczynić nazwisko Sarriego rozpoznawalnym ponad granicami. Zanim jednak jego Napoli wróciło do Ligi Mistrzów, w historii o jasnej stronie mocy pojawił się wątek mroczny - wśród zarzutów stawianych natchnionemu trenerowi wybrzmiał również ten, że nie zdążył on pojąć, jak eksponowane stanowisko zajmuje i jaki efekt wywołuje każdy jego gest. Że pod względem kultury pozostał trenerem prowincjonalnym.

Czytaj blog "A jednak się kręci" Rafała Steca

Czy rozpoznasz mecz piłkarski po słowach komentatora? [QUIZ]

Więcej o:
Copyright © Agora SA