Liga hiszpańska. Diego Simeone: futbol do tańca i różańca

Dla niego to pewnie lepiej, że w nim widzą tylko sprytnego dzikusa. Gdyby zobaczyli połączenie Guardioli z Mourinho, bardziej by uważali. A tak to on zgarnia z Atletico Madryt trofea. I ma przed sobą podobny problem jak Guardiola: jak długo można wytrzymać w takim transie?

- Tato, ale jeśli ci się tam powiedzie, to już przecież nie wrócisz, prawda? - zapytał Giuliano, najmłodszy z klanu Simeone, gdy Diego powiedział mu dwa i pół roku temu o propozycji z Atletico. Potem była długa cisza. Ojciec walczył, żeby się nie popłakać, bo dobrej odpowiedzi nie miał. Wiedział, co wybiera, i wiedział, co straci. Jego małżeństwo z byłą modelką Caroliną Baldini - małżeństwo całej Argentyny, bo przez lata nie schodziło z plotkarskich stron, jak Beckhamowie na Wyspach: "El Cholo" i jego "La Chola", ich kolejne rozstania, powroty i sesje zdjęciowe - już było niemal przeszłością. Trzej synowie mieli zostać z matką w Argentynie.

Pierwszy raz rozstawał się z nimi na tak długo. Z Giovannim, napastnikiem River Plate, który się urodził w Madrycie latem 1995 roku, niedługo przed sezonem, w którym Atletico z Simeone jako kapitanem zdobyło dublet. Z o kilka lat młodszym Gianlucą, kolejnym napastnikiem River Plate, tylko z juniorskich drużyn. I z Giuliano, dziesięciolatkiem, który się na razie zapowiada się na pomocnika na wzór ojca i też będzie grać w River Plate.

Gdy dwadzieścia lat temu Simeone przechodził do Atletico z FC Sevilli, był tuż po ślubie z Caroliną i tuż po pierwszym ze swoich trzech mundiali. Wszystko było proste. Dwa i pół roku temu - nie. 20 lat temu coś się zaczynało, teraz przy czymś musiał postawić kropkę. Wiedział, że Giuliano - wspominał tę rozmowę z synem w wielkim wywiadzie dla "El Grafico" - mógł mieć rację: im lepiej mu się będzie w Atletico wiodło, tym trudniej będzie wrócić do dawnego życia. A coś mu mówiło, że pójdzie mu w Atletico znakomicie. Mimo że przejmował drużynę zagubioną, z czterema punktami przewagi nad strefą spadkową, po porażce w Pucharze Króla z drugoligowym Albacete. Mówi, że optymizm i pewność siebie to jego największa siła.

Argentyna: niedziela, pizza, Maradona

Kiedyś już był w podobnej sytuacji. Miał niespełna 20 lat, rok więcej niż teraz Giovanni, grał w Velezie Sarsfield. Przyszła propozycja gry w Europie. Z Serie A, z Pisy. Ale miał się zdecydować w 40 minut. Rodzice byli na wakacjach, nie mógł się z nimi skontaktować. Nie wiedział, jak zareagują, nie wiedział, kto w tej Pisie gra i o co będzie z tą drużyną walczyć. W ogóle niewiele wiedział o Europie, wylądował tam potem latem 1990 roku zakutany pod szyję, bo odlatywał z argentyńskiej zimy. Mało nie umarł z gorąca na lotnisku. Ale propozycję z Pisy oczywiście przyjął. Jak miał odrzucić, skoro do dziś gdy wspomina w wywiadach dorastanie w Argentynie mówi, że najpiękniejsze były niedziele. Bo jadło się pizzę, oglądało Maradonę w Napoli i marzyło o grze we Włoszech.

Wtedy nie czekając na rodziców zdecydował, że leci za ocean. Czuł, że musi mu się udać. I już dwa lata później był z Maradoną w jednym klubie, w Sevilli, gdzie ich trenowali m.in. Carlos Bilardo i Luis Aragones. A po kolejnych dwóch latach zagrali razem z Maradoną w mundialu 1994, dla jednego Diego ostatnim, dla drugiego Diego pierwszym.

Kłopoty? Tego szukałem

Do Madrytu dwa i pół roku temu pchała go ta sama pewność, że będzie dobrze. I że jest już gotowy na Atletico. Kiedyś klub proponował mu, żeby właśnie w Madrycie skończył karierę i zaczął trenować dzieciaki. Ale nie chciał. Poleciał w 2005 do Argentyny, zagrać pożegnalny sezon dla klubu, któremu kibicował od dziecka, Racingu Avellaneda. Tam po zakończeniu kariery nie zrobili go trenerem dzieciaków, tylko od razu pierwszej drużyny. A Racing, mówi Simeone, to jak latynoska kopia Atletico. Ta sama mieszanka pewności i niepewności siebie, to samo rozdarcie między przekonaniem, że trzeba wygrać wszystko, i przeczuciem, że się znów nie uda wygrać niczego. Przypominał mu się Racing, gdy w Atletico słyszał: "Cholo, teraz z Realem to musimy wygrać". A nie wygrali od kilkunastu lat. Albo "Cholo, wiesz że Liga Mistrzów to mus?". Choć Atletico częściej w Lidze Mistrzów nie gra, niż gra. Ale on to rozumiał. Tego właśnie szukał. Może dlatego tak szybko podporządkował sobie szatnię, że był szczery, gdy przekonywał piłkarzy, że o niczym innym nie marzył tylko o tym, żeby przylecieć teraz zza oceanu i zacząć ich wyciągać z bagna.

Panowie, ja to już przerabiałem

Wiedział, że piłkarzy ma znakomitych, tylko pogubionych. Falcao grał wcześniej u niego w River. W jednym z tych klubów, w którym się akurat Simeone potknął przez osiem lat trenerskiej kariery. Najpierw zdobył z River Plate mistrzostwo Clausura, potem przyłożył rękę do spadku. Choć przypomina: był szefem tylko w 14 meczach ze 116, które się liczyły przy degradacji (w Argentynie uwzględnia się przy spadku wyniki z trzech sezonów). Potem odszedł do San Lorenzo, gdzie też było kiepsko. Ale między Racingiem a River i San Lorenzo byli Estudiantes La Plata, których doprowadził do pierwszego od 23 lat mistrzostwa. A po River i San Lorenzo - Catania i znów Racing, uratowane przed spadkiem. Właśnie z Racingu go wezwało Atletico. Gdy w Madrycie przejmował rządy w szatni po Gregorio Manzano, powiedział piłkarzom: Panowie, uwierzcie mi, znam to miejsce, przerabiałem to co wy. Gdy tu przyszedłem jako piłkarz, też musieliśmy się najpierw uratować przed spadkiem. Ale już rok później mieliśmy dublet.

Trofeum co pół roku

Kiedy Atletico zdobywało dublet, mistrzostwo i Puchar Hiszpanii 1996, on był nie tylko kapitanem, ale też drugim strzelcem drużyny, zdobył wtedy aż 12 bramek. Przeszedł samego siebie. Tylu goli, co wtedy w rok, nie uzbierał przez 14 lat gry dla Argentyny (strzelił dla niej 11 bramek), więcej meczów od niego zebrali w argentyńskiej kadrze tylko Javier Zanetti i Roberto Ayala. Ale wygrał z nią tylko dwa razy Copa America na początku lat 90., mundiale 1994, 1998 i 2002 były rozczarowaniami. W klubach osiągnął dużo więcej, a grał w tych, które mają wyjątkową słabość do piłkarzy z Ameryki Południowej, bo po Atletico był Inter (Puchar UEFA 1998), a po nim Lazio (mistrzostwo Włoch i Puchar Włoch 2000, Superpuchar Europy 1999).

Simeone w kadrze też bywał kapitanem, pierwszy raz już jako 24-latek. Od małego dostawał kapitańskie opaski w kolejnych drużynach. Widział więcej niż inni - mówi o sobie: typ obserwatora - i wiedział jak pociągnąć za sobą grupę. Zresztą nie tylko na boisku, bo miał dziesięć lat, gdy zrobili go dyrygentem w dziecięcej orkiestrze szkolnej.

Taka przeszłość na boisku: w pomocy i w roli naturalnego przywódcy, łączy go z Pepem Guardiolą. Obu im się usta podczas meczów nie zamykały, byli piłkarzami symbolami w swoich drużynach, a gdy je potem przejęli jako trenerzy, zaczęli kolekcjonować sukcesy w imponującym tempie. Simeone w pierwsze półtora roku przeprowadził Atletico od strefy spadkowej do trzech trofeów. Wygrał Ligę Europejską, w finale pokonując jednego ze swoich nauczycieli, Marcelo Bielsę. Wygrał Puchar Króla, w finale pokonując Real Madryt Jose Mourinho, na stadionie rywala, dla którego to była wówczas ostatnia szansa na jakieś trofeum w tamtym sezonie. I po 14 latach czekania na jakiekolwiek zwycięstwo Atletico nad Realem. Potem zdobył Superpuchar Europy, rozbijając 4:1 Chelsea. A teraz jest dwa kroki od pierwszego od 18 lat mistrzostwa Hiszpanii. I w finale najważniejszego z europejskich pucharów. Atletico nie było tu od 40 lat. Simeone ma szansę utrzymać średnią: ważne trofeum co pół roku.

Beckham nie wytrzymał

Simeone nie ma wyrafinowania Guardioli, ale nie ma też jego bezkompromisowości w sprawie stylu gry, co się dla Pepa kończy czasami brakiem planu B. Argentyńczykowi bliżej pod tym względem do Mourinho, do cwaniactwa, z jakim Porto 2004 szło po zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Kiedy można było, szło ładnie. Kiedy było trzeba, szło symulując faule i prowokując rywala. Ale zawsze bez strachu, nawet wobec najsławniejszych przeciwników. I też, jak Atletico Simeone, najpierw wygrywania w Europie uczyło się zwycięstwami w Pucharze UEFA, a potem już nie miało dla nikogo respektu w Lidze Mistrzów.

Simeone sobie nie rości praw do żadnych taktycznych rewolucji. Wystarczy mu, że będzie najlepszy w żonglowaniu tym, co wymyślili mądrzejsi od niego. Wszystko, co pomoże drużynie, jest dobre. I horoskop przy dobieraniu zawodników, i różaniec w dłoni podczas meczów. I dobra taktyka, i dobra prowokacja. Simeone piłkarz to był arcycwaniak. Niektórzy pewnie głównie to z jego kariery zapamiętali: jak w mundialu 1998 tak długo prowokował Davida Beckhama, aż Anglikowi puściły nerwy i wyleciał z boiska. Choć Argentyńczyk dawał swoim drużynom dużo więcej niż spryt i przywództwo. O Argentynie z nim w składzie mawiało się czasami, że gra w dwunastu, bo Simeone biega za dwóch. Ale i tak zawsze był przekonany, że go w ojczyźnie nie doceniają. I nie tylko w ojczyźnie. Liga Europejska i Superpuchar Europy to było za mało, żeby dostać nominację w plebiscycie na trenera roku FIFA. Łatwo z niego zrobić sprytnego naturszczyka, tak jak i z jego porywczego asystenta Germana Burgosa, który chciał - cytat - urwać łeb Mourinho, który gra na gitarze i śpiewa z rockowymi kapelami. Ale obaj są pracoholikami i szczególarzami.

Dwa mecze do mistrzostwa

Jako trener Simeone szuka piłkarzy na swoje podobieństwo, takich którzy cały czas myślą, co będzie najlepsze dla drużyny. Mogą się nawet buntować przeciw niemu, nie szkodzi. On też się buntował, np. przeciw Svenowi Goranowi Erikssonowi, gdy czuł, że tak będzie lepiej dla Lazio. Woli piłkarzy trudnych niż, jak ich nazywa, piłkarzy light. Takich, co odbębniają treningi, żeby nikt się nie przyczepił i w żadnej sprawie się nie wychylą. Z takimi nie ma kłopotu, ale i nie ma sukcesów.

Mówi, że Barcelona Guardioli to było marzenie każdego trenera: wielcy piłkarze, chowani od małego do pięknej gry. Sergio Busquetsa uważa za, obok Franco Baresiego, swojego wymarzonego piłkarza (a za najważniejszego u finałowych rywali z Realu uważa Xabiego Alonso, który akurat w finale nie zagra). Ale jego Atletico nie może tak grać, bo ten klub ma inne tradycje, czego innego uczy w szkółce. No i pieniądze... Śmiać mu się chce, gdy sobie przypomni, że Barcelona, żeby sobie poprawić humor po średnio udanym sezonie, wydała dziesiątki milionów na Neymara. A on rok wcześniej w letnim okienku wzmacniał drużynę Catą Diazem za milion euro. Dlatego o ile był optymistą w Lidze Mistrzów, to nie wierzył, że da się Barcę albo Real wyprzedzić w lidze.

Dopiero teraz wierzy. Nawet po niedzielnej porażce z Levante. Powiedział po niej - jeszcze zanim się okazało, że goniący Atletico Real nie wygrał z Valencią - że taki wstrząs to było najlepsze co mogło jego drużynę spotkać. - Przed nami trzy piękne tygodnie - mówił. Zostały dwie kolejki w lidze, a 25 maja czeka Lizbona. Ale nawet jeśli Simeone przegra, już osiągnął w Europie więcej niż inni argentyńscy trenerzy, nawet ci pomnikowi, jak Cesar Luis Menotti czy Carlos BIlardo. Nie mówiąc o Danielu Passarelli, Carlosie Bianchim. Bielsa to trochę inny przypadek, bo on po tej stronie oceanu zapracował na ogromny szacunek. Tylko trofeów brak.

Kontrakty są po to, by je zrywać

Niektórzy z nich próbowali przez lata, jemu się udało w 2,5 roku. To był czas tak intensywny, że - jak w przypadku czterech barcelońskich lat Guardioli - można się zastanawiać, czy nie jeden taki czas na całą karierę. Przez te 2,5 roku Simeone był jak w transie: singiel z odzysku, uciekający w futbol, choć akurat dla synów zawsze znajdował czas. Na wideorozmowy przez ocean, na ich odwiedziny u niego i swoje u nich. Odwiedza Argentynę, gdy są przerwy na zgrupowanie reprezentacji. We wtorek wylatuje, w niedzielę wraca, niektóre treningi opuszcza, ale uznali w klubie, że to dobrze zrobi i jemu, i drużynie. Pytanie, jak długo można tak funkcjonować, na prywatnym zesłaniu, żyjąc dla piłki. Manuel Pellegrini jest dowodem, że da się długo, ale to chyba jednak inny temperament. Swoją drogą, gdyby tytuły w dwóch najbardziej medialnych ligach świata zdobyli tej wiosny Argentyńczyk i Chilijczyk, to byłoby coś.

Simeone wybiegać w przyszłość nie lubi, bierze co rzeczywistość daje. Mówi, że kontrakty są po to, żeby je zrywać, a nie ich dotrzymywać. I daje to prawo obu stronom. Żongluje stylami, ale sposobu na zachowanie motywacji nie zmienia: traktuj każdy mecz tak, jakby cię po nim mieli zwolnić.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.