Manchester United w czasach kryzysu

Dzisiaj łatwo pozycję lidera Premier League skwitować lekceważącym machnięciem ręką - żachnąć się o obniżonym poziomie rozgrywek, skonstatować, że wszyscy wielcy grymaszą jak Dymitar Berbatow, który czasem strzeli pięć goli albo zaczaruje nas kopnięciem na miarę Złotej Piłki, a czasem każdym leniwym niedoruchem zasugeruje, że mu się akurat nie chce, więc postanowił posabotować grę. I pewnie nawet można zgodzić się z tezą, iż tak wątłego, wrażliwego na ciosy Manchesteru w roli lidera angielskie boiska nie pamiętają.

Ile obowiązkowego optymizmu nie wycisnęli z siebie fani klubu z Old Trafford, poczucie schodzenia w fazę raczej schyłkową doskwierać im musiało. Drużyna od początku sezonu grała poniżej standardów, do jakich przyzwyczaiła; od dwóch lat nie dołączył do niej żaden klasowy, a więc i drogi piłkarz; wszyscy powoli godzą się z myślą, że wkrótce zejdą z boiska van der Saar, Giggs i Scholes, czyli żywe pomniki, dla których następców nie znajduje się z dnia na dzień; superbohater Wayne Rooney w pełni sezonu wzbudził trzęsienie szatni, nie tylko strasząc ucieczką, ale ogłaszając publicznie, że nie wierzy w możliwości kolegów; permanentny lęk o finansowe jutro wywoływały - i wywołują - postaci egzotycznych w futbolu właścicieli klubu; wreszcie w sąsiedztwie rozpychają się rywale, którzy znienacka stali się obrzydliwie bogaci, na zakupy chodzą wyłącznie luksusowe, biorą niemal każdego, kogo zapragną. Wszędzie zagrożenia, zazwyczaj śmiertelne, znikąd ratunku.

Zarazem jednak Manchester United dłubał sobie punkcik za punkcikiem - a to oskubał wroga na jego stadionie dzięki golom w ostatnich minutach gry, a to przeżył w derbach dzięki taktyce wręcz tchórzliwej, a to przetrzymał trudne chwile mimo nieroztropnej, jak się zdawało, decyzji trenera, by kilka najważniejszych postaci drużyny odetchnęło na ławce lub trybunach. Jak trzeba było, to obiły "Czerwone Diabły" Chelsea w meczu o Tarczę Wspólnoty. Jak trzeba było, to odfajkowały zobowiązania w Lidze Mistrzów - w pięciu kolejkach nie straciły gola, za kilkanaście dni mogą bez strat zakończyć rundę grupową, co byłoby wyczynem bez precedensu. Uniknęli wreszcie wicemistrzowie Anglii porażki w krajowej lidze - jako jedyni w szerokiej europejskiej czołówce obok Realu Madryt (pisałem to przed wieczornym meczem z Barceloną) i Porto.

Aż nadeszła miniona sobota. I wrócił Manchester w najlepszym wydaniu. Nie dlatego, że przyłożył Blackburn aż siedmioma bramkami. Dlatego że się roztańczył do upadłego - zabawiał grą płynną, podania wymieniał zbyt szybko, by widz wychwytywał je bez zawrotu głowy, nie nasycił się wysokim prowadzeniem, gdy stało się jasne, iż pożre trzy punkty, zanim porządnie rozdziawi paszczę.

Tytułu oczywiście jednym show sobie nie zagwarantował, ale jeśli rozejrzeć się po lidze angielskiej, to okazuje się, że to wcale nie Old Trafford się chwieje. Że jeśli gdzieś w ogóle szukać stabilności, to tylko tam. W Chelsea trwa wymiana kadry kierowniczej, odzieranie Carlo Ancelottiego z autorytetu szefa i - ponoć - kuszenie Josepa Guardioli. Arsenal tradycyjnie zdejmuje maskę zwycięzcy wtedy, gdy już prawie wygrał, i przypomina, że najlepiej czuje się właśnie jako prawie zwycięzca, który zwycięży na pewno i nieodwołalnie, ale dopiero jutro albo pojutrze. W Manchesterze City też bulgocze, Tottenham nigdy nie zniżał się do uporczywego kolekcjonowania punktów, o z trudem odzyskującym równowagę Liverpoolu szkoda gadać...

Dzisiaj łatwo pozycję lidera Premier League skwitować lekceważącym machnięciem ręką - żachnąć się o obniżonym poziomie rozgrywek, skonstatować, że wszyscy wielcy grymaszą jak Dymitar Berbatow, który czasem strzeli pięć goli albo zaczaruje nas kopnięciem na miarę Złotej Piłki, a czasem każdym leniwym niedoruchem zasugeruje, że mu się akurat nie chce, więc postanowił posabotować grę. I pewnie nawet można zgodzić się z tezą, iż tak wątłego, wrażliwego na ciosy Manchesteru w roli lidera angielskie boiska nie pamiętają.

Co będzie jednak sprawą drugorzędną, dopóki odporności na ciosy nie utraci Ferguson. Dziś wystarczy byle drobiazg, by spowodować kryzys. Pół kiepskiego meczu, zwycięstwo bez fajerwerków, pochopne bąknięcie piłkarza zamienione w medialne tornado. Gwiazdy żądają coraz więcej, w siłę rosną ich chciwi doradcy zwani agentami, niecierpliwi właściciele drużyn czują się spoliczkowani nawet remisem i sami wywołują zadymę w szatni (patrz Chelsea). Bezcennym atutem staje się postać większa niż klub, która zbudowała autorytet większy niż ktokolwiek w jakiejkolwiek innej drużynie. Kluczowym atutem staje się - proszę wybaczyć żargon wyjęty z nowoczesnych korporacji - umiejętność zarządzania kryzysami.

Powód do kryzysu poważniejszy niż ten, którym był wybryk Rooneya, trudno sobie w ogóle wyobrazić. A Manchester właściwie wcale go nie zauważył...

Tottenham wygrał z Liverpoolem  ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.