Premier League. Jose Mourinho - prorok traci punkty, ale czy wyznawców?

Uciekając z Madrytu po najgorszym sezonie w życiu, Jose Mourinho wracał na Stamford Bridge jak do domu. Zaledwie 180 dni po odzyskaniu dla Chelsea mistrzostwa Anglii przypomina rozbitka na wyspie bez wody. Ale z pragnienia umrzeć może raczej Chelsea.

W Hiszpanii niszczyły go media. Przedstawiając jako bufona, aroganta i szkodnika. Vicente del Bosque rzadko był tak kategoryczny jak przy ocenie trenera, który podkładał granaty w szatni, do której nawet wchodzić nie musiał. Jedność w drużynie ówczesnych mistrzów świata została zagrożona, Mou spolaryzował Hiszpanów jak prorok, który z fanatyzmem i wszystkimi dostępnymi środkami wiedzie wiernych do ziemi obiecanej. Barcelona nie była dla niego wyłącznie rywalem, ale wręcz obsesją. Chciał zasłynąć jako ten, który dopadł Pepa Guardiolę w ciemnej ulicy i zatłukł na śmierć parasolką.

W jednym Mou miał jednak rację. Dopóki prowadził drużynę do zwycięstw, lub chociaż dawał namiastkę nadziei na nie, jego palec wydobyty z oka Tito Vilanovy wskazywał Realowi jedyny właściwy kierunek. W książce "RealvsBarca. Wrogowie, którzy nie mogą bez siebie żyć" (tytuł hiszpański "Nacidos para incordiarse") Alfredo Relano jako madridista przyznaje, że jego ukochany klub, jak żaden inny w Hiszpanii, stał się zakładnikiem kultu zwycięstwa. Mou pasował do tego obrazu doskonale. Czy tak było na prawdę, czy nie, media na półwyspie Iberyjskim widziały w nim obłąkanego brnącego do celu wszelkimi środkami. I nakręcającego się każdym kolejnym szaleństwem.

Ale byli tacy, którym imponował. I imponuje do dziś. Który trener tak otwarcie i bezceremonialnie dałby po łapach Florentino Perezowi? Który usunąłby Jorge Valdano? Który postawiłby pod pręgierzem taką ikonę, jaką był wtedy Iker Casillas? Kto nazwałby powszechnie uwielbianą Barcelonę zgrają symulantów i cwaniaków? A Guardiolę zredukował do histeryka, bezwstydnika i katalońskiego ksenofoba? Ci, którzy uwielbiają sądy skrajne i zachowania desperackie, ci, którzy nie wierzą w uczciwość piłki, a ufać jej przecież niełatwo. Dla wszystkich, którzy uważali, że Barcę na szczyt wynieśli sędziowie będący tylko lewym palcem spiskowej ręki UEFA, dla nich Portugalczyk był kapłanem. Atakował kolegów po fachu, sędziów, rywali, a nawet swoich piłkarzy i działaczy Realu, że zbyt opieszale za nim idą. To była religia negatywna, zwalczająca zło szerzące się dookoła. Zło, które wszyscy znają, ale które tylko ON umie nazwać.

Mou nie polubił Hiszpanii z wzajemnością. Stał się tam wrogiem publicznym zamkniętym na skrawku ziemi z sektą ślepych wyznawców. Kurczyła się ona z każdą kolejną porażką, gwóźdź do trumny wbiło Atletico w finale Pucharu Króla. Wracał na Wyspy, bo tam go kochano, rozumiano jego język, metody i poczucie humoru. Tam gdzie Hiszpanie widzieli cynizm, Anglicy tylko planowe, inteligentne lub prowokacyjne zachowania. Chroniące drużynę i dodające jej sił do walki. Poza tym cóż jest cudowniejszego ponad brytyjskie poczucie humoru?

Początek był niezły - Chelsea wróciła do półfinału Champions League przegranego z rewelacyjnym Atletico. Rok później przepadła w Europie, za to wróciła na tron w Anglii. Wystarczyło 180 dni od szczęśliwej chwili, by Mou znalazł się na dnie równi pochyłej. 5 porażek w 10 meczach ligowych i 5 pkt nad strefą spadkową. Tak źle nie zaczął nigdy. Sezon bez trofeum w Realu nie wygląda dziś tak fatalnie. Problemem dla Romana Abramowicza, by pozbyć się najlepszego trenera w dziejach klubu, jest 45 mln euro odszkodowania.

Dopóki wygrywał, jego maniery raziły mniej. Częściej fascynowały. - Jeśli Chelsea chce mnie zwolnić, niech to zrobi - mówi Mou. Jasne, on na tym straci najmniej. Poza odszkodowaniem znajdą się jeszcze wielkie i bogate kluby, które przyjmą go z otwartymi ramionami. Za chwilę liczba rannych wśród europejskich kolosów się powiększy, kiedy zaczną tracić szanse na tytuły, karuzela trenerska ruszy. Mou wyszedł tak wysoko, że spadał będzie dłużej, niż ktokolwiek sobie wyobraża. Posada w Paryżu? A czemu nie? Czyż The Special One nie jest największym ekspertem od misji specjalnych w Champions League? Czy nie te rozgrywki są przedmiotem obsesyjnego pożądania szejków z Kataru?

Poza tym Mou gwarantuje wieki show na ławce, jest postacią charyzmatyczną. Co szkodzi spróbować, gdyby grzecznemu Laurentowi Blancowi jeszcze raz się nie powiódł podbój kontynentu? Tak, Mou nie zginie. Zbyt duże jest w piłce zapotrzebowanie na jego cnoty.

Nowy Sport.pl wkrótce! [SPRAWDŹ]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.