Ruszyła Premier League: Bournemouth Boruca wcale nie bez szans

Największa liga piłkarska świata rozpoczęła kolejny sezon ze stałym gronem faworytów i jednym, całkowitym nowicjuszem. Debiutujące na poziomie najwyższej klasy rozgrywkowej w Anglii Bournemouth Artura Boruca wcale nie jest jednak skazane na rychłą degradację - pisze Wojciech Falenta, były dziennikarz klubowy Burnley FC.

- Te kluby działają na podstawie zupełnie innych modeli finansowych - zwrócił uwagę menedżer Burnley, spadkowicza z Premier League w poprzednim sezonie, Sean Dyche zapytany o szanse na utrzymanie w angielskiej elicie tegorocznych beniaminków. - Znajdują się w zgoła odmiennej sytuacji od naszej. Jeżeli nadal będą funkcjonować w takich realiach, mają przed sobą całkowicie inne możliwości.

Powrót w szeregi angielskiej ekstraklasy, po zaledwie rocznej przerwie, Norwich City trudno było uznać na zakończenie ubiegłego sezonu za niespodziankę. Większego zaskoczenia nie wzbudził również awans pukającego do bram Premier League od kilku lat Watfordu. Prawdziwym wydarzeniem okazała się za to pierwsza w 116-letniej historii klubu promocja do najwyższej klasy rozgrywkowej Bournemouth - klubu, który zaledwie kilka sezonów temu zamykał tabelę ostatniej profesjonalnej, czwartej klasy rozgrywkowej z ujemnymi punktami i groźbą bankructwa. Bournemouth zostało 47. uczestnikiem Premier League (w debiucie przegrało 0-1 z Aston Villą, Boruc grał cały mecz) od czasu jej powstania latem 1992 roku. Ta niesamowita historia ma jednak swoje drugie, mniej romantyczne dno.

Zburzyć porządek

Na starcie swojego 24. sezonu angielska Premier League nie przestaje umacniać dominującej pozycji wśród europejskich lig. Mecze najlepszych angielskich drużyn można już oglądać w każdym kraju świata z wyjątkiem Korei Północnej. Nieustannie rosnąca popularność Premier League wcale nie wynika z nieprzewidywalności rozgrywek. Wręcz przeciwnie - kibice z kolejnych krajów zakochują się w angielskiej ekstraklasie za sprawą największych gwiazd i morderczego tempa gry, akceptując jasno ustaloną hierarchię. Na starcie każdego sezonu Premier League z łatwością można podzielić przecież na trzy "wewnętrzne" ligi. Z góry wiadomo, kto będzie bronił się przed spadkiem i kto zakończy sezon w środku tabeli. Tymczasem miejsce w ścisłej czołówce staje się powoli osiągalne wyłącznie dla sześciu klubów.

W tej zhierarchizowanej stawce stosunkowo regularnie pojawiają się kluby próbujące zburzyć istniejący porządek. Na przestrzeni ostatniej dekady do Premier League udało się awansować klubom zarówno z małych miasteczek, jak i ośrodków o małych tradycjach piłkarskich. Niektóre z nich pozostały w elicie na lata (do niedawna Wigan, obecnie Swansea), inne zdołały utrzymać się w Premier League na kolejny sezon (Reading, Hull) i/lub przynajmniej powrócić do ekstraklasy po spadku (znowu Reading i Hull, a także Burnley).

Zaraz po Blackpool w sezonie 2010/11, przypadek Burnley w ubiegłych rozgrywkach stanowi najbardziej ekstremalną próbę dokonania niemożliwego. Klub z jednym z najniższych budżetów płacowych na poziomie Championship, bez rozbudowanej infrastruktury ani szerokiej kadry zawodniczej, który pozyskane środki postanowił zainwestować przede wszystkim w długofalowy rozwój klubu, nie zdołał ostatecznie oszukać realiów i utrzymać się w elicie.

Awans bez przypadku

Na pierwszy rzut oka sytuacja Bournemouth może wydawać się równie, jeśli nie jeszcze bardziej ekstremalna. W odróżnieniu od Burnley, które ma na swoim koncie tytuły mistrza Anglii i występ w Pucharze Europy, klub z południowego wybrzeża Anglii nigdy wcześniej nie występował nawet w najwyższej klasie rozgrywkowej. Posiada zdecydowanie najmniejszy stadion w lidze - Dean Court mieści niewiele ponad 10 tysięcy widzów.

Trzy awanse w sześć lat - z League Two do Premier League - nie są jednak dziełem przypadku. Od 2011 roku klub jest własnością Maxima Demina. Przy udziale trzymającego się z dala od publicznej uwagi Rosjanina Bournemouth już w sezonie 2013/14, mimo jednego z najniższych budżetów w Championship w wysokości niewiele ponad 10 milionów funtów, przeznaczało na wynagrodzenia zawodników... ponad 17 milionów. Już wtedy młody menedżer Eddie Howe dysponował szeroką, sukcesywnie wzmacnianą kadrą zawodniczą, a prowadzony przez niego zespół wyróżniał się atrakcyjną dla oka grą.

W poprzednim sezonie Demin miał już pokryć straty na poziomie kilkudziesięciu milionów. Dzięki temu Bournemouth zdominowało rozgrywki zaplecza elity. Jak wyliczono na łamach "Guardiana", drużyna Howe'a strzeliła najwięcej goli, oddała najwięcej strzałów i najczęściej w całej lidze utrzymywała się przy piłce. Po drugiej stronie boiska tylko jeden zespół zachował więcej czystych kont i dopuścił do mniejszej liczby strzałów na swoją bramkę.

Podobnie jak Burnley, Bournemouth nie posiada infrastruktury na poziomie Premier League - do tego stopnia, że początkowo spekulowano, iż zamiast na Dean Court będzie rozgrywać swoje domowe mecze w nieodległym Southampton. Budżet płacowy przekładający się na transfery stawia już jednak klub z południa w zupełnie innej sytuacji. Choć Bournemouth wzmacniało się tego lata po cichu, przeznaczyło aż osiem milionów funtów na utalentowanego... lewego obrońcę, Tyrone'a Mingsa z Ipswich Town, a także sprowadziło jednego z najlepszych zawodników... francuskiej Ligue 1, skrzydłowego Max-Alaina Gradela z Saint-Étienne.

Więcej niż przygoda

- Przed nami trudny sezon, dlatego mam nadzieję, że ciągle będą mnie w Bournemouth lubić za rok o tej porze - w zapowiedzi rozgrywek "Guardiana" przypomniano wypowiedź Howe'a z... 2013 roku i startu pierwszego sezonu klubu w Championship. Jak dla większości beniaminków awans do Premier League będzie dla Bournemouth spełnieniem marzeń, ale również zderzeniem z brutalną rzeczywistością. Od "malutkiego" klubu z południa należy oczekiwać jednak więcej niż ciekawej przygody w elicie. Utrzymanie wcale nie powinno wydawać się niemożliwe.

Zobacz wideo

Kto błyśnie w tym sezonie Premier League? Pięciu kandydatów [ZOBACZ, CO POTRAFIĄ]

Więcej o:
Copyright © Agora SA