Premier League. City buduje napięcie przed finiszem ligi

Nie ma trudniejszego zadania w tym sezonie Premier League nad wybranie momentu, który najbardziej wpłynął na losy mistrzostwa Anglii. Do dziś można by powiedzieć, że najmocniejszymi kandydatami są... kapitanowie najbardziej zainteresowanych drużyn. John Terry pakujący piłkę do własnej bramki w wyjazdowym meczu z Crystal Palace, kiks Vincenta Kompany'ego w absolutnie kluczowym spotkaniu z Liverpoolem i nie mniej ważne poślizgnięcie się Stevena Gerrarda w zeszłotygodniowym starciu z Chelsea.

Jednak sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, czego mecz Evertonu z Manchesterem City był świetnym przykładem. Na przestrzeni dziewięćdziesięciu minut tych punktów kulminacyjnych zebrało się przynajmniej pół tuzina i każdy mógł wpłynąć lub wpłynął wydatnie na końcówkę tego sezonu. Ryzykowanie jakichkolwiek definitywnych osądów przed prawdziwym "ostatnim gwizdkiem" byłoby więc niemądre.

Gol Barkleya "z niczego", który wymusił przyspieszenie gry Manchesteru City. Aguero wyrównujący stan meczu w stylu z owianego legendą meczu z QPR (finisz sezonu 2011/2012). Dżeko świetną "główką" wyprowadzający gości na prowadzenie tuż przed przerwą, pozwalający Pellegriniemu utrzymanie raczej bardziej defensywnego ustawienia. Kapitalna interwencja Joe Harta po rajdzie Stevena Naismitha na początku drugiej połowy i, po kolejnych sześćdziesięciu sekundach, asysta Nasriego do Dżeko po przeciwnej stronie boiska. Kulejący Yaya Toure, już zmierzający do strefy zmian, gdy Lukaku zmniejszał dystans Evertonu. Zabaleta marnujący doskonałą okazję na przywrócenie dwubramkowego prowadzenia w trakcie wyraźnej dominacji gospodarzy. I jeszcze ta szansa Deulofeu z 87. minuty czy ostatnie dośrodkowanie, do którego prawie zdołał dojść Alcaraz...

Ale nawet w kontekście tego jednego meczu można cofnąć się o dwa dni i przypomnieć apel Roberto Martineza o zmianie systemu wypożyczeń. Hiszpan narzekał, że władze Premier League powinny reagować równie stanowczo co UEFA w sprawie Courtouisa i pozwalać na grę zawodników wypożyczonych przeciwko ich macierzystym klubom. Czy Martinez wróżył kłopoty swojego zespołu pod nieobecność Garetha Barry'ego pozyskanego na ten sezon właśnie z Manchesteru City? Bez Anglika goście mieli po prostu łatwiej, brakowało jego dyscypliny i zdolności do dyrygowania zespołem.

James McCarthy bez Barry'ego stracił przynajmniej połowę ze swojej jakości. Zresztą przez brak Anglika Martinez musiał zmieniać ustawienie, a potem przyznając się do własnego błędu - wszak po upływie dwudziestu kilku minut Everton z eksperymentalnego (ale jemu doskonale znanego) 3-4-3 przeszedł na bardziej stonowane, ale też agresywne 4-4-2. Zresztą wszyscy wiedzą, że w tym wypadku kwestią sporną wcale nie byłoby zaangażowanie Barry'ego, którego Pellegrini bez żalu odsunął od składu latem - a jeśli już to wyłącznie dla Manchesteru City.

Wszystko w rękach City, powiedzą niektórzy. To tylko częściowo jest prawdą, bo chociaż to podopieczni Manuela Pellegriniego mogą za tydzień przystępować do ostatniej kolejki w roli lidera, to wciąż muszą wygrać zaległe spotkanie. Tymczasem bijący rekordy strzeleckie "Citizens" (już ponad 150 goli w tym sezonie) wyglądają, jakby grali na blokadzie - niewiele pozostało już z tego agresywnego, fizycznego i ofensywnego stylu gry zaprezentowanego w pierwszych miesiącach sezonu. Tak jakby nie było przypadku w tym, że Aguero po raz kolejny jest kontuzjowany, że nawet Yaya Toure powoli nie wytrzymuje trudów sezonu. Nawet Pellegrini zdaje się stawiać bardziej na siłę mięśni swoich piłkarzy niż ich finezję - i jakże ważny w tym kontekście jest teraz niezmordowany James Milner... Może ważniejszy od Davida Silvy?

Z drugiej strony jest Liverpool, a o futbolu "The Reds" napisano już tak wiele dobrego, że w zasadzie nie rozpatruje się ich mistrzowskiej kandydatury w kontekście posiadania odpowiedniej mentalności. Tak, stanowią zżytą grupę o niebywałym talencie, ze świetnym menedżerem, ale mecz z Chelsea pokazał brak pewnej dojrzałości i cierpliwości w obliczu problemów. Nawet w wygranym spotkaniu z Manchesterem City wyglądali na zaskoczonych, gdy pomimo dwóch bramek straty rywal na nich natarł po przerwie. Zresztą najlepiej świadczy o tym zachowanie menedżera, który po porażce z Chelsea najpierw swojego rywala i przyjaciela ostro skrytykował, by po dwóch dniach odezwać się już bezpośrednio do Mourinho i pogratulować bezbłędnego występu na Anfield Road.

Chelsea zamyka zestawienie faworytów, chociaż z najmniejszymi szansami i patrząc najpierw na to, co zrobią rywale. Mourinho twierdzi, że jego pierwszy po powrocie sezon jest udany, przytacza statystyki i fakt walki do (prawie) samego końca w Lidze Mistrzów oraz Premier League, ale niewielu poza kibicami "The Blues" się na tę narrację nabiera. Nerwowa wymiana zdań z Hazardem za pośrednictwem mediów pokazuje, że może Portugalczyk sam spodziewał się więcej po swoim zespole, a piłkarze więcej po swoim szkoleniowcu. Nie zapomnijmy dodać, że jeśli Mourinho faktycznie zostanie na następny sezon, to będzie pierwszym, któremu u Romana Abramowicza udało się to bez wygrania żadnego trofeum.

Mimo wszystko Portugalczyk powiedział mądrze, że sami najbardziej by żałowali, gdyby w ostatnich dwóch meczach stracili punkty, a rywale również się potknęli. W podobny ton przed poniedziałkowym spotkaniem z Crystal Palace na pewno uderzy Brendan Rodgers, chociaż wygrana City z Evertonem musiała być dla nich kolejnym ciosem, jakby zamazującym ten mistrzowski nastrój na Anfield Road, te tłumy witające autokar piłkarzy "The Reds"...

Niektórzy zaprzeczą, twierdząc, że szukając punktów kulminacyjnych w tym sezonie - spektakularnych wpadek obrońców, niewykorzystanych szans gospodarzy - trzeba się cofnąć także do pierwszych jego miesięcy. W teorii to nie jest pozbawione sensu, ale mentalne podejście jest inne na takiej linii czasu. We wrześniu nawet po wysokiej porażce powszechnie zakłada się, że ta strata zostanie nadrobiona. Teraz miejsca na błąd nie ma żadnego, a każdy gest, ruch, wślizg, kopnięcie i blok ma jeszcze większe znaczenie.

Nerwowo reagują wszyscy i do ostatniej sekundy tego sezonu najistotniejsze będzie to, kto z tej trójki popełni mniej błędów. Może nawet żadne z dzisiejszych kluczowych zdarzeń z ekscytującego meczu na Goodison Park nie zostanie zapamiętane w kolejnych latach, ale to w ostatniej kolejce zdarzy się coś podobnego do przywoływanego wyżej gola Aguero z maja 2012 roku. Jednak niewielu zdaje się pamiętać z tamtego dnia, że Manchester City był tak niewyobrażalnie stremowany, że prawie ten tytuł oddał rywalom z miasta. Manchester United wygrał w Sunderlandzie i nerwowo czekał na wiadomości z Etihad - według legendy przedstawiciel ligi równo z gwizdkiem ruszył z loży do sir Aleksa Fergusona, by pogratulować tytułu. Zanim ktokolwiek poinformował go o trafieniu Aguero, on z uśmiechem na twarzy był już przy wkurzonym do granic możliwości Szkocie.

To pewne pocieszenie dla Liverpoolu i Chelsea, ale wcale nie pomaga w rywalizacji z Manchesterem City - przecież zanim w ogóle pomyślą o wykorzystaniu ich błędów, muszą mieć przeciwnika w swoim zasięgu. Na Goodison Park nic się nie wyjaśniło, a wręcz wyłącznie zbudowano dodatkowe napięcie, niczym w filmowym thrillerze przed pełnym stresu finałem. Nie ma miejsca na złapanie oddechu, otarcie potu z czoła, odbiegnięcie myślami od futbolu - spokojnie, w Premier League jeszcze będzie strasznie. I urzekająco.

Co za sezon! Primera Division 2013/14 w pigułce

Kto zdobędzie mistrzostwo?
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.