Premier League. Okoński: Suarez piłkarzem roku, ale mistrzostwo wymyka się Liverpoolowi

Luis Suarez zasłużenie piłkarzem roku. W najlepszej jedenastce Premier League, oprócz Urugwajczyka, jeszcze Steven Gerrard i Daniel Sturridge. Brendan Rodgers zapewne kandydatem do tytułu trenera roku. Wszystko pięknie, tylko mistrzostwo Anglii wymyka się Liverpoolowi - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Jak zapamiętają ten sezon? Jako czas wielkiego sukcesu czy wielkiego rozczarowania? Na dwa tygodnie przed końcem rozgrywek Liverpool ma dwa punkty przewagi nad Chelsea i trzy nad Manchesterem City - ale MC ma do rozegrania o jeden mecz więcej i dużo lepszy stosunek bramek. Jeśli nawet Liverpool wygra na wyjeździe z Crystal Palace (a nie jest to ostatnio łatwy rywal...) i pokona u siebie Newcastle, to przy założeniu, że City pokona na wyjeździe Everton, a u siebie Aston Villę i West Ham, mistrzami Anglii zostaną piłkarze Manuela Pellegriniego. W przypadku potknięć obu zespołów nawet Chelsea nie jest jeszcze bez szans na mistrzostwo w tym najciekawszym od miesięcy sezonie Premier League

Mistrz i uczeń

Wczorajszy mecz Liverpool-Chelsea dopisał zresztą do historii tego sezonu kolejny niezwykły rozdział. Drużyna, która dopiero co przegrała u siebie z broniącym się przed spadkiem Sunderlandem i która rozgrywała mecz na Anfield pomiędzy dwoma półfinałami Ligi Mistrzów; drużyna, która ze względu na kontuzje i rangę walki w Champions League miała odpuścić to spotkanie i zagrać w osłabieniu - dała popis gry defensywnej, a potem bezlitośnie wykorzystała błąd przeciwnika. Błąd, dodajmy, popełniony przez lidera i symbol Liverpoolu: Stevena Gerrarda, bez którego bramek (także z rzutów karnych) i asyst nie zaszłaby przecież tak wysoko. Pisałem już o tym na blogu - nikomu z piłkarzy Brendana Rodgersa nie zależało na tytule tak mocno jak jemu, i to właśnie on potknął się, przyjmując podanie od Sakho, co pozwoliło Dembie Ba wyjść sam na sam z bramkarzem Liverpoolu. O paradoksie: to Gerrard po niedawnym zwycięstwie nad Manchesterem City, tuż po gwizdku końcowym, jeszcze na boisku zgromadził drużynę wokół siebie, by wygłosić mobilizującą mowę pod hasłem "żadnych potknięć", i to on tak bardzo chciał swój błąd naprawić, że wczoraj aż siedmiokrotnie strzelał zza pola karnego - niestety w sytuacjach, które prosiły się o podanie do kolegów. Statystycy policzyli, że była to blisko połowa strzałów Gerrarda z dystansu na przestrzeni dwóch ostatnich sezonów (wyłączając rzuty wolne)...

Tematem pomeczowych dyskusji były oczywiście "dwa autobusy", które zdaniem Brendana Rodgersa Chelsea zaparkowała we własnym polu karnym. Jose Mourinho oskarżono o "nudę" i "antyfutbol", ale szczerze mówiąc, poza grą na czas w postawie jego drużyny trudno było dopatrzyć się czegoś nagannego. No bo jak inaczej miała grać Chelsea, skoro nie zamierzała - jak Tottenham czy Arsenal na tym stadionie - podkładać głowy pod topór? Skoro wiadomo, że Liverpool jest najgroźniejszy w szybkim ataku, po przejęciu piłki przed własnym polem karnym i jednym czy dwóch prostopadłych podaniach do wybiegających za plecy obrońców Suareza albo Sterlinga (Sturridge zaczął wczoraj na ławce), to dlaczego Chelsea nie miała cofnąć się głęboko, pozbawiając piłkarzy rywala wolnego miejsca do gry tam, gdzie są naprawdę najniebezpieczniejsi? Owszem, momentami było ich sześciu w obronie (bocznych obrońców wspierali wracający pod własne pole karne Schürrle i Salah) i trzech w pomocy - doliczając bramkarza dziesięciu między piłką a bramką Schwarzera. Ale tym, którzy po meczach z Atletico czy Liverpoolem zarzucają Mourinho "murowanie bramki" i "nudę", warto przypomnieć, jak jego piłkarze miażdżyli Arsenal w tysięcznym meczu Wengera albo jak szli po swoje w rewanżowym spotkaniu z PSG. "Wyjątkowy" nie jest taktycznym rewolucjonistą, jego drużyna nie gra tak efektownie i płynnie jak zespół Brendana Rodgersa, ale jak już przyszło do konfrontacji - potrafił dawnego współpracownika pokonać, i to prostymi niestety metodami, bo (jak napisał w "Guardianie" Barney Ronay) nie był to "antyfutbol", tylko prosty futbol. Piłka była po stronie Rodgersa: to on musiał znaleźć sposób na Chelsea - i nie znalazł.

Trener i piłkarz

Kolejne rozdziały w tej historii zapowiadają się równie niezwykle, choćby z tego powodu, że mistrzostwo Liverpoolu może teraz uratować lokalny rywal - podejmujący w sobotę Manchester City na Goodison Park Everton, wciąż mający matematyczne szanse na Ligę Mistrzów i broniący przed ścigającym go Tottenhamem miejsca dającego prawo gry w Lidze Europejskiej.

Jednak nawet jeśli Liverpool nie zostanie w tym roku mistrzem Anglii, cel tej drużyny na sezon 2013/14 został osiągnięty, i to z nawiązką. Klub wraca do Ligi Mistrzów, to po pierwsze. Klub gra znów fantastyczną piłkę, strzelając mnóstwo bramek. Klub ma trenera przynoszącego ze sobą powiew taktycznej świeżości, szybko się uczącego i znajdującego - niezależnie od tego, że wczoraj został przechytrzony przez dawnego szefa - nowe, odpowiadające podopiecznym style i ustawienia (w pierwszych miesiącach na Anfield, jak poprzednio w Swansea, stawiał raczej na północnoangielską wersję tiki-taki, teraz jego piłkarze grają dużo bardziej bezpośrednio). Last but not least, klub ma również piłkarza roku.

Luis Suarez, bo o nim mowa, przed rokiem wydawał się na wylocie z Liverpoolu. Ugryzienie Branislava Ivanovicia poskutkowało dziesięciomeczową dyskwalifikacją, a przecież był to już drugi poważny incydent z udziałem Urugwajczyka na Wyspach, po podszytej rasizmem scysji z Patricem Evrą. Nic dziwnego, że wielu uważało, iż jego kariera na Anfield Road dobiega końca, zwłaszcza że klub kolejny sezon miał rozpocząć poza europejskimi pucharami. Próbował go wykupić Arsenal, możliwość transferu sondowały również drużyny z kontynentu (Real ostatecznie zdecydował się na Bale'a), ale wśród osiągnięć Brendana Rodgersa należy zapisać i to: Suarez został, odsiedział karę i wrócił w wielkim stylu.

"Wrócił -jak pisał jeszcze w grudniu Rafał Stec - z subtelnymi podcinkami, 40-metrowymi wolejami, chirurgicznymi cięciami z rzutów wolnych, slalomami, które nie miałyby końca, gdyby nie musiał kiedyś walnąć do siatki. Jakby odmówił odbębniania snajperskiej formalności, z zemsty za tamtą karę na zawsze wzgardził golami wkopanymi z dwóch metrów, rykoszetami, strzałami dupą". 30 goli w 31 spotkaniach (w tym dwa hat tricki i jeden mecz zakończony czterema trafieniami), do tego 12 asyst i 73 podania kluczowe - podejrzewam, że nie sposób znaleźć podobnych statystyk w Europie. W Anglii mówiono o duecie "SAS", zapożyczając nazwę od brytyjskich służb specjalnych, a mając na uwadze instynkty snajperskie Suareza i Sturridge'a (również wybranego przez Związek Zawodowy Piłkarzy angielskich do jedenastki roku), ale przecież zamiast duetu często oglądaliśmy kwartet, z Coutinho i Sterlingiem.

Co w tym istotne: nie zawsze było tak, że Suarez grał na szpicy, czekając na moment, w którym może rozpędzić się, wybiegając do zagranej za plecy obrońców piłki; często on także pracował na którymś ze skrzydeł, by akcje mógł wykańczać ktoś inny. Co jeszcze istotniejsze: Urugwajczyk przestał sprawiać problemy, nurkować, gryźć, pyskować i faulować. Już za samo skierowanie tak wielkiego talentu na właściwą ścieżkę dałbym Brendanowi Rodgersowi tytuł trenera roku.

A przecież (patrz akapit o meczu Everton - MC) Liverpool może być jeszcze mistrzem Anglii.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.