Premier League. Arsenal pobity sposobem Fergusona

Chociaż przed meczem pisano, że Manchester United Davida Moyesa wciąż nie wygrał ważnego meczu i nie pokazał pełni swojej siły, to zwycięstwo nad Arsenalem zmienia wyłącznie statystykę Szkota, a nie pogląd na jego pracę. Zwłaszcza że niedzielny hit był oparty głównie na schematach zostawionych mu w biurze przez jego poprzednika.

Sposób United na Arsenal był tak stary, jak długo niepokonane są "Czerwone Diabły" przeciwko "Kanonierom" na własnym boisku. Pięć poprzednich meczów też wygrali, a Arsene Wenger ostatni punkt z Old Trafford przywiózł w 2009 roku. Przekleństwo trwa, a można wręcz pokusić się o wniosek, że w niedzielnym hicie przedstawione zostały pierwsze możliwe pęknięcia na mistrzowskich i wciąż realnych aspiracjach Arsenalu.

W pierwszej połowie goście niechętnie przejęli inicjatywę, a w pełni zostali zmuszeni do tego dopiero po golu Van Persiego. Pomimo braku znaczącego pressingu Arsenal raził wręcz małą ruchliwością, jakby Cazorla, Ozil i Ramsey starali się szafować siłami po serii kilku naprawdę istotnych spotkań. Zwłaszcza Niemiec miał problem, bo przed przerwą piłkę mógł przytrzymać dłużej jedynie w bocznych strefach, albo zbyt daleko od bramki United, by sprawić gospodarzom problemy. Jednak Ozilowi brakowało ruchliwości porównywalnej choćby z Rooneyem, który może i kilka razy zbyt łatwo tracił piłkę, lecz był zaangażowany w każdą kontrę Manchesteru.

Nic dziwnego więc, że w meczu główne role odgrywali ludzie od destrukcji, a nie kreacji. Phil Jones latem przyznawał, że to może być jeden z ostatnich jego sezonów w którym godzi się na grę na różnych pozycjach, jako młody zawodnik. Jednak 21-latek imponował dojrzałością zarówno w roli defensywnego pomocnika, ale też już na środku obrony, gdzie grał po przerwie. Jedynie dwa z jego podań były niecelne (najlepszy procent dokładności podań wśród gospodarzy - 90), obok Rooneya miał najwięcej udanych dryblingów (3 z 5), ale zablokował też trzy strzały rywali, miał dwa przechwyty i sześć skutecznych wybić z własnej strefy obronnej.

Chociaż gol Van Persiego musiał zaboleć kibiców Arsenalu równie mocno jak jego niespodziewany (?) wybuch radości, symbolem tego zwycięstwa musi być Wayne Rooney. Jego nieustająca boiskowa harówka dawała chwile oddechu gospodarzom, gdy United wreszcie przetrzymywali piłkę w strefie ataku. Jasne, powinien był wykorzystać sytuację w drugiej połowie i kilka strat było na poziomie juniorskim, lecz nie było drugiego piłkarza, który najpierw z własnego pola karnego by piłkę wybijał na połowę rywala, a następnie gonił ją, skutecznie blokując rozegranie obrońcom Arsenalu. Może i ledwie jedno jego podanie w "szesnastkę" gości było celne, ale wystarczyło to do pokonania "Kanonierów".

Problem Arsenalu po przerwie polegał również na tym, że najaktywniejszymi piłkarzami byli boczni obrońca lidera Premier League. Ostatecznie to dośrodkowania Sagnii przy większej determinacji jego kolegów powinny dać im przynajmniej wyrównanie, ale ledwie cztery z 25 podań w pole karne były celne. Z kolei Smalling i Evra długo nie dawali powodów do zmartwień stoperom czy bramkarzowi, bo udanie zatrzymywali akcje w bocznych strefach. Każdy z nich zaliczył po sześć odbiorów i przynajmniej dwa przechwyty, co dało słuszne wrażenie ich bezbłędności.

Zastanawiające jest to, jak długo czekał ze zmianami Arsene Wenger. Pomimo wielkiego braku wyboru na jego ławce rezerwowych, sygnały z boiska były niepokojące już przed przerwą. Najwięcej dało wejście Wilshere'a, który przeniósł wyżej ciężar gry Arsenalu, zmusił do większego ruchu kolegów w strefie ataku. Jednak menedżer gości powinien szybciej zareagować na słabą grę Ozila, który może i uaktywnił się po zejściu na prawe skrzydło, lecz był to bardziej ruch pozorowany, a jego podania były raczej na utrzymanie piłki, nie stworzenie zagrożenia. Wenger kompletnie nie wykorzystał tego, że w teorii wspierający Evrę Kagawa często zostawał w środku pola, dając przynajmniej możliwość stworzenia przewagi na prawej stronie. Serge Gnabry potrzebował ledwie kilkunastu minut, by z tego miejsca właśnie udanie zagrać przed pole karne rywala, gdy na boisku pojawił się jeszcze mniej dynamiczny Giggs.

Na koniec należy wrócić do Davida Moyesa, którego zespół jakby był niesiony doświadczeniami zdobytymi w poprzednich zwycięstwach nad Arsenalem. Co prawda nie było to już zwycięstwo "mężczyzn nad chłopcami", ale przewaga fizyczna wciąż była po stronie gospodarzy. Można powiedzieć, że dla dobra wyniku tego meczu Szkot zarzucił pomysł na stawianie własnego odcisku na Manchesterze United czy "dokonania rytualnego ojcobójstwa" o którym w przedmeczowym studiu sport.pl mówił Michał Okoński. Stąd Moyes wpuścił do gry Fellainiego dopiero na samą końcówkę meczu, co każe zastanowić się nad tym, jak szybko jedyny transfer United spadł w rankingu pomocników nie tylko za Toma Cleverleya, ale też Phila Jonesa. Co więcej, prędzej na boisku pojawił się nawet nieśmiertelny Ryan Giggs, a nie znacznie bardziej dynamiczny i silny Belg.

Trenerski "ojciec" Moyesa z pewnością byłby dumny, widząc, że jego myśl szkoleniowa wciąż ma się tak dobrze, że zatrzymuje lidera i najbardziej obiecujący zespół tego sezonu. Może i Sir Alex siedział trochę wyżej niż zwykle, a kamery coraz rzadziej wyłapują go w tłumie, lecz wciąż ogląda on swój zespół.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.