Premier League. Orgia podbramkowa

Najlepsze kluby Premier League nie sprowadziły wybitnych napastników, nie wyprzedały najlepszych obrońców. Ale w XXI wieku tak wielu bramek jeszcze nie traciły. I od dawna tak trudno nie rywalizowało im się z klubami z kontynentu

Choć strzelaniny dającej średnio 2,83 gola na mecz kibice nie oglądali od powołania Premier League (1992 r.), zaraza nie zaatakowała wszystkich. Everton, Aston Villa i Swansea - zespoły bez szans na europejskie puchary, ale z dużą przewagą nad strefą spadkową - tracą niewiele ponad bramkę na kolejkę. Wyjątkowe jest to, że wypracowały średnią lepszą (Arsenal) lub niewiele gorszą (Tottenham) od zespołów z czołówki.

Najbardziej słabość mocarzy widać w szlagierach. Chelsea zremisowała z Manchesterem United 3:3 i uległa Arsenalowi 3:5. Drużyna Arsene'a Wengera przegrała 2:8 z MU i pokonała Tottenham 5:2, który wcześniej został zdemolowany przez Manchester City 1:5. Derby Manchesteru lider wygrał 6:1.

Lawiny goli nie sposób wytłumaczyć fantastyczną formą napastników, bo poza Robinem van Persiem z Arsenalu żaden wybitnego sezonu nie przeżywa. Żaden nie może się też mierzyć z bijącymi rekordy skuteczności w lidze hiszpańskiej Leo Messim i Cristiano Ronaldo.

Widać za to, że w tak dobrych warunkach snajperzy na Wyspach od dawna nie pracowali. Pole karne coraz rzadziej jest zatrzaśniętą na cztery spusty fortecą, otoczoną fosą i strzeżoną przez wielkoludów, których nie sposób ani przewrócić, ani wyprzedzić. Dziś nawet słabeusze urządzają sobie tańce wśród defensorów ligowych potęg.

Harry za Rafę

Jednej przyczyny słabości angielskich zespołów nie znajdziemy, choć niemal wszystkie przypominają plac budowy. Manchester United kilka lat temu chwalił się najlepszą parą stoperów na świecie, ale dziś Rio Ferdinand i Nemanja Vidić to piłkarze podstarzali i potłuczeni. W tym sezonie razem na boisko wybiegli tylko pięć razy, przez co na środku obrony stawało już sześciu zawodników. Najczęściej Jonny Evans, któremu przed sezonem prognozowano spędzanie meczów w rezerwie. Jeśli dodamy zmianę w bramce - zamiast fantastycznego Edwina van der Sara stoi w niej wciąż uczący się David de Gea - okaże się, że defensywa, która w poprzednim sezonie przed finałem z Barceloną straciła tylko cztery gole w Lidze Mistrzów, nie istnieje.

Trudno też za stabilne uznać Chelsea i Arsenal, które z faworytów LM zamieniły się w zespoły drżące o zajęcie czwartego miejsca. Nie chodzi tylko o obrońców, choć na Stamford Bridge defensywa zmienia się z przyczyn biologicznych (Terry, Cole i Ferreira skończyli już 30 lat), a na Emirates jest permanentnie rozbijana (Clichy, Kolo Toure odeszli do Manchesteru City). Cudowne dziecko Arsenalu Jack Wilshere, który w poprzednim sezonie pomagał w rozbijaniu ataków Aleksowi Songowi, w tym sezonie jeszcze nie zagrał. Za odbieranie piłki w Chelsea odpowiadali Raul Meireles, John Mikel Obi i Oriol Romeu. Najlepsze wrażenie robił ten ostatni, ale kilka tygodni temu wyleciał z jedenastki. W efekcie Chelsea nie pozwalała rywalom na strzelanie tylu goli od dekady, a Arsenal od początku lat 80.

20 goli stracone przez lidera z Manchesteru City nie wygląda źle, dopóki nie przypomnimy sobie, że Chelsea José Mourinho cieszyła się z mistrzostwa po straceniu 15 bramek. Portugalski trener na Stamford Bridge nauczył piłkarzy cieszyć się z wyniku 1:0. Jednym z jego rywali był wtedy Liverpool Rafy Beniteza, również miłośnika szczelnej defensywy, który naukę o futbolu umieściłby obok wzorów na pole trójkąta i rachunku prawdopodobieństwa w podręczniku do matematyki. To drugi powód słabości defensywnej klubów Premier League. Dwóch wybitnych szkoleniowców Wyspy opuściło, a jedyny nowy przybysz w czołówce Roberto Mancini o sukcesach Mourinho i Beniteza na razie marzy. Harry'ego Redknappa trudno uznać za miłośnika gry defensywnej, choć jego Tottenham trzeci raz z rzędu skończy w pierwszej piątce, zawsze tracił ponad 40 goli w sezonie.

Tęsknota za wielką czwórką

Trenerzy wytłumaczenia orgii goli nie znajdują. Arsene Wenger po klęsce z MU narzekał na zmęczenie po meczu IV rundy eliminacji LM z Udinese. Zwolniony niedawno z Chelsea André Villas-Boas twierdził, że dużo się nie zmieniło, bo MU straciło trzy gole z City w doliczonym czasie, a jego zespół na sześć minut przed końcem remisował z Arsenalem 3:3.

Jeszcze lepiej niż w szlagierach, ułomność angielskich mocarzy widać jednak w europejskich pucharach. Manchester United zdołał w tym sezonie zatrzasnąć bramkę na Old Trafford tylko przed Otelulem Galati. Basel i Athletic Bilbao trafiały po trzy razy, Benfica i Ajax - po dwa. "Czerwone Diabły" Ligę Mistrzów zakończyły na fazie grupowej, jeśli w czwartek nie pokonają na wyjeździe Athletic dwoma golami, odpadną też z Ligi Europejskiej.

Po trzy gole w meczach z zespołami z kontynentu traciły również Arsenal i Chelsea. Dziś tylko ci ostatni mają szansę na ćwierćfinał LM. Jeśli nie wyeliminują Napoli (pierwszy mecz wygrali Włosi 3:1), będzie to najgorszy występ Anglików w Champions League od sezonu 1995/1996, w którym Legia wyeliminowała Blackburn.

Gdy w drugiej połowie poprzedniej dekady w półfinałach grały po trzy angielskie drużyny, w lidze medale dzieliła wielka czwórka. Dominacja MU, Chelsea, Arsenal i Liverpool wielu się nie podobała, narzekano, że dzięki pieniądzom z UEFA nie dopuszczą do podium innych zespołów przez lata. Tak się nie stało, w tym sezonie do LM awansują prawdopodobnie tylko dwa zespoły z wielkiej czwórki. Jej rozbicie sprawiło jednak, że najlepsi nie są tak mocni i łatwiej im strzelić gola. Choć do końca zostało 10 kolejek, cztery najlepsze drużyny już straciły więcej bramek niż kilka lat temu MU, Chelsea, Arsenal i Liverpool w całym sezonie.

* 01/02 02/03 06/07 07/08 08/09 09/10 10/11 11/12

Euro 2012 Power ranking czytelników Sport.pl. Weź udział ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA