Lech w finale Pucharu Polski. 41 autobusów wraca do Stargardu

Lech i Legia w finale Pucharu Polski. Wczoraj poznańska drużyna dopiero w dogrywce rozstrzygnęła dwumecz z półzawodowymi Błękitnymi Stargard Szczeciński. Wygrała 5:1.

Do Poznania zjechało czterdzieści autobusów z mieszkańcami Stargardu, a czterdziesty pierwszy zaparkował we własnym polu karnym i zasłaniał bramkę atakowaną przez Lecha. Pasażerami byli m.in. strażak, kierowca w domu dziecka, strażnik więzienny i pracownik biurowy zakładu energetycznego. Zwolnieni ze swojej codziennej pracy - dziś już siedzą w zakładach pracy i dla potomnych wycinają meczowe relacje - długo bronili się szczęśliwie. 1:0 dla wicemistrza kraju powinno być po 90 sekundach; 2:0 - chwilę później; 3:0 - wtedy, gdy sędzia nie uznał prawidłowego gola dla Lecha. Tylu goli poznaniacy potrzebowali, by odrobić straty po klęsce 1:3 w Stargardzie Szczecińskim.

Ale to goście zatrzęśli trybunami w Poznaniu - wyszli na prowadzenie po efektownej akcji, w której drugoligowcy (trzeci poziom rozgrywek) wykazali wielką determinację, obnażając braki drużyny Macieja Skorża. Wydawało się, że oglądamy bajkę jak te z Francji, gdzie ostatnio aż dwukrotnie w finale kopali trzecioligowcy (Amiens w 2001 i US Quevilly w 2012 r.) i raz czwartoligowiec (2000, Calais). Albo ze Szkocji, z Niemiec czy Portugalii, gdzie do finałów krajowego pucharu też niedawno docierały kluby z trzeciego poziomu. A może wręcz jak z Austrii, gdzie w 2013 r. trzecioligowiec (Pasching) zdobył trofeum.

Ale Błękitni bez straty gola wytrwali tylko pół godziny. Wprawdzie drużyna, którą od Lecha dzieli aż 36 miejsc w tabelach, broniła się po zdobyciu bramki jeszcze agresywniej, jakby chcąc zrealizować zapowiedzi trenera Krzysztofa Kapuścińskiego, który przed meczem w wywiadzie telewizyjnym krzyczał: "Zostawimy na boisku serducho!". Na murawę co chwilę padali atakowani piłkarze z ekstraklasy, aż Błękitni w końcu przesadzili i z autobusu musiał wysiąść jeden pasażer. Czerwoną kartkę dostał Łukasz Kosakiewicz, goście od 27. minuty bronili się w dziesięciu, z każdą minutą stawało się jasne, że nie wytrzymają kondycyjnie. I już na przerwę Lech schodził z prowadzeniem 2:1. A potem poznaniacy - chociaż wyglądali na zestresowanych, popełniali w budowie akcji proste błędy technicznie, nie wykorzystywali kolejnych okazji - zdołali doprowadzić do dogrywki. W niej Błękitnych łapały skurcze i w końcu dali sobie wbić dwie bramki.

Tak skończyła się najpiękniejsza opowieść o krajowej piłce ostatnich lat - w rozgrywkach, które nie przyciągają tłumów i niespecjalnie zajmują media. Teraz odświeżony Puchar Polski - od zeszłego roku finał jest rozgrywany na Stadionie Narodowym, zmieniło się logo, wprowadzono drabinkę - już urok ma. Zapamiętamy, że anonimowym dotąd piłkarzom dziękowano po pierwszym meczu w rodzimym mieście na billboardach. Że Tomasza Pustelnika (strzelec dwóch goli w pierwszym spotkaniu) kibice stojący w kolejce po bilety na rewanż w Poznaniu nie rozpoznali i nie chcieli przepuścić, gdy chciał udać się do szatni, a potem na trening. W PP nieważne było, że jesteś reprezentantem kraju. Na Karola Linettego w Stargardzie kibice po prostu wołali: "Ty, z siódemką, wstawaj!".

- Fajne rozgrywki - zagajał na Twitterze prezes Legii Bogusław Leśnodorski do prezesa PZPN Zbigniewa Bońka. I faktycznie były fajne.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.