Puchar Polski. Pawlak: Lech nie może tanio się tłumaczyć

- Nie podoba mi się, że po przegranym meczu piłkarze stoją pod płotem i się tłumaczą. To wygląda żenująco - mówi Krzysztof Pawlak. Jedna z legend Lecha Poznań ma nadzieję, że w czwartek unikną tego zawodnicy ?Kolejorza?. W walce o finał Pucharu Polski, w którym na rywala czeka już Legia Warszawa, wicemistrzowie kraju muszą odrobić dwubramkową stratę do drugoligowych Błękitnych Stargard Szczeciński. Relacja na żywo w Sport.pl od godz. 20.45.

Po porażce z Błękitnymi 1:3 Lech pozostaje faworytem do gry w finale. Ale rewelacji rozgrywek nikt nie odbiera szans. Bukmacherzy spodziewają się raczej zaciętej walki o awans niż okazałego zwycięstwa gospodarzy. Firma Fortuna wystawia kurs 1,63 na to, że o Puchar Polski z Legią zagra Lech i kurs 2,1 na to, że rywalem mistrzów kraju będą Błękitni. - Lech musi wygrać i to zdecydowanie, ale czy to zrobi? Przekonany nie jestem - mówi Pawlak, który z "Kolejorzem" zdobył trzy Puchary Polski i dwa mistrzostwa. Były reprezentant i były trener kadry mówi o trudnej sytuacji podopiecznych Macieja Skorży, ale też opowiada o wpadkach Lecha z przeszłości.

Łukasz Jachimiak: Jako człowiek związany z Lechem boi się pan czwartkowego rewanżu poznaniaków z Błękitnymi Stargard Szczeciński w półfinale Pucharu Polski?

Krzysztof Pawlak: Tak, bo Błękitni grają z wielkim zaangażowaniem i wcale niełatwo będzie odrobić straty z pierwszego meczu. Już Cracovia się na ten zespół nacięła. Myślała, że u siebie odrobi straty po porażce 0:2, a jednak przegrała i rewanż [również 0:2]. Oczywiście Lech jest tak silną drużyną, że powinien sobie poradzić, ale walczący zespół, jakim są Błękitni, może sprawić niespodziankę. Cenię ich za to, co już pokazali. Są co prawda tylko drugoligowcem, ale w Pucharze Polski pokazują godną podziwu motywację. Są bliscy sprawienia sensacji, za które kochamy piłkę. Ale kibicuję Lechowi i przyznaję, że ogromną kompromitacją byłoby jego odpadnięcie.

Tak naprawdę, chcąc wymazać z pamięci pierwszy mecz, Lech rewanż powinien wygrać zdecydowanie. Jeśli awans Błękitnym wyrwie w ostatniej chwili, to sympatii neutralnych kibiców na pewno nie zyska.

- Zgadza się, tu zadaniem powinno być okazałe zwycięstwo. 5:0 uspokoiłoby nastroje. Ekstraklasa, a zwłaszcza ścisła czołówka, do jakiej Lech się zalicza, nie powinna mieć wpadek w konfrontacjach z rywalami grającymi na trzecim poziomie. A już na pewno po porażce z drugoligowcem nie ma miejsca na tanie tłumaczenia. Lech dopiero co grał z Legią, pokonał ją, zaprezentował się bardzo poprawnie. Nie może pozwolić sobie na taką huśtawkę dyspozycji, musi wygrać i to zdecydowanie, ale czy to zrobi? Przekonany nie jestem.

W ubiegłym sezonie Lech odpadł z Pucharu Polski po porażce z Miedzią Legnica, rok wcześniej jego pogromcą okazała się Olimpia Grudziądz, w europejskich pucharach ostatnio okazywał się gorszy od islandzkiego Stjarnanu i litewskiego Żalgirisu. Skąd aż tyle wpadek?

- To jest tak, że im więcej ich się przytrafia, tym trudniej uniknąć kolejnych, bo słabsze zespoły czują swoją szansę, wiedzą, że Lecha można pokonać, nie boją się go. Wpadki były zawsze, ale nigdy nie było ich aż tak dużo.

W 1983 roku był pan w składzie Lecha, który w Gliwicach przegrał 0:1 z grającym wówczas na zapleczu ekstraklasy Piastem. Wtedy byliście mistrzami Polski, ale chyba nawet tamta wpadka w półfinale Pucharu Polski nie była dla Lecha tak bolesna, jak byłaby teraz porażka z Błękitnymi?

- Niestety, doskonale to wszystko pamiętam. W 1982 roku zdobyliśmy Pucharu Polski, w 1983 zrobiliśmy mistrza, w 1984 wywalczyliśmy dublet. Byliśmy bardzo mocni, a w Gliwicach przegraliśmy wielką szansę, bo w finale w Piotrkowie Trybunalskim gralibyśmy z trzecioligową wtedy Lechią Gdańsk. Ta Lechia zdobyła puchar. My w Gliwicach mieliśmy przeogromną przewagę, ale jedna bramka strzelona przez Piasta o wszystkim rozstrzygnęła. Wyeliminowali nas, bo nie było rewanżu. Poza tym musimy pamiętać, jak silne były w tamtych czasach śląskie drużyny. Śląscy zawodnicy bardzo się ze swoimi klubami utożsamiali, niesamowicie walczyli. Lech wtedy jeździł na zgrupowania do Czeladzi, żeby przed sezonem grać sparingi ze śląskimi drużynami. Teraz drużyny jeżdżą na wczasy do ciepłych krajów i grają sobie na pięknej trawce, my do wiosny szykowaliśmy się na lodzie i błocie. I na Śląsku było najlepiej, bo poza Górnikiem, Ruchem, Polonią i Szombierkami Bytom było mnóstwo dobrych drużyn. One istniały przy każdej kopalni, o swoją szansę walczyli i drugoligowcy, i trzecioligowcy. Każdy pokazywał śląski charakter. Tak jak teraz swój pokazują Błękitni. Ale z nimi Lech ma rewanż. I musi to wykorzystać.

Lechowi z pańskich czasów nawet rewanż nie pomógłby zapomnieć o chyba najbardziej bolesnym meczu w Pucharze Polski. Wie pan, o czym mówię?

- Oczywiście, chodzi o 0:5 z Legią w finale z 1980 roku. Częstochowa to był dopiero początek naszej drogi ku dobremu Lechowi. Początek bardzo pechowy. Przed finałem graliśmy mecz ligowy z ŁKS-em i ze składu wypadli nam Marek Skurczyński i Teodor Napierała, czyli dwaj piłkarze, którzy wtedy decydowali o Lechu. A jeszcze Paweł Janas szybko poturbował w jednym ze starć Rysia Szpakowskiego, tak że Rysiek doznał wstrząśnienia mózgu. Wystarczy spojrzeć na nasz skład i na skład Legii. Większość jej zawodników była wtedy w reprezentacji. Poza tym pierwszą połowę graliśmy pod silny wiatr, przegraliśmy 0:3, po przerwie chcieliśmy coś odstrzelić, a dostaliśmy szybką czwartą i szybką piątą bramkę. Okoliczności były bardzo przykre i dziwne, skaleczył nas m.in. symbol Lecha Mirek Okoński, a Adam Topolski strzelił gola szwagrowi [Piotrowi Molikowi], ale na pewno w finale nie powinno się przegrywać tak wysoko. Legia bezsprzecznie pokazała nam wtedy, w którym miejscu jesteśmy. Miała ekipę, na którą miło się patrzyło, a my dopiero taką budowaliśmy.

Po tamtej porażce bardzo dostało się wam od kibiców?

- Często słyszę, że dopiero po tamtym finale zaczęły się animozje między kibicami Lecha i Legii, a to nieprawda. Już dobę przed spotkaniem w Częstochowie było niespokojnie, mecz toczył się przy niezbyt dobrej atmosferze na trybunach, a my byliśmy na siebie napuszczani. Mirek Okoński wystąpił nawet z większymi niż zwykle ochraniaczami, całe nogi nimi osłonił. Na szczęście potrafiliśmy się uszanować, nikt nikomu krzywdy nie zrobił.

Nie chce pan mówić o kibicach? Teraz piłkarze próbują apelować do nich, by nie niecierpliwili się, jeśli strat do Błękitnych nie uda się szybko odrobić. Proszą, by nie gwizdali. Was po tym 0:5 kibice przyjęli bardzo źle?

- Kibice nic złego nie zrobili, na pewno nie było między nami tak chorych relacji, jakie między zawodnikami i fanami panują teraz. Nie podoba mi się, że po przegranym meczu piłkarze stoją pod płotem i się tłumaczą. To wygląda żenująco. Kiedyś tego nie było. My mieliśmy rozkochanych w nas kibiców. Na trybuny przychodziły tłumy, bywało że stadion przy Bułgarskiej nie mieścił ludzi. Niektóre mecze, np. ze Stalą Mielec mającą w składzie Grzesia Latę i Andrzeja Szarmacha, graliśmy na jeszcze wtedy czynnym stadionie Warty im. Edmunda Szyca. I przychodziło ponad 60 tys. ludzi na mecz ligowy. Daj Bóg, żeby w czwartek Lech wygrał, najlepiej wyraźnie. Wtedy będziemy mieli święto na Stadionie Narodowym. Bo finału Pucharu Polski z Legią na najlepszym obiekcie w kraju na pewno życzą sobie kibice nie tylko z Poznania. To byłoby widowisko dla całej Polski.

Zobacz wideo

"Nie mam biletów na Beyonce". Afera biletowa Grenia [MEMY]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.