Dmoszyński: nigdy nie zdradziłem Wisły

Za jego kadencji płoccy futboliści i piłkarze ręczni święcili największe triumfy. - I nadal uważam, że w Płocku można zrobić naprawdę wielki klub - mówi były prezes Wisły Krzysztof Dmoszyński

Konflikt na linii kibice-Wisła-miasto trwa. Ratusz lekceważy przy tym wszystkich wokół. Na specjalną debatę z udziałem kibiców i ugrupowań politycznych zasiadających w radzie miasta, która odbyła się we wtorek w Klubie "Gazety", nie przyszli ani prezydenci Mirosław Milewski i Piotr Kubera, ani prezes Wisły Jerzy Ożóg. Ale może coś drgnie, bo na czwartek została zwołana Nadzwyczajna Sesja Rady Miasta - w całości będzie poświęcona Wiśle.

Andrzej Zarębski: Trzy lata mijają, odkąd nie ma pana w Wiśle, a tu proszę, znów w jej kontekście pojawia się nazwisko - Krzysztof Dmoszyński.

Krzysztof Dmoszyńki*: Niemożliwe.

To chciałby pan trzeci raz wejść do Wisły czy nie?

- Był taki film o Bondzie "Nigdy, nie mów nigdy". Zna pan?

Znam. Ale to by oznaczało, że jednak nie wyklucza pan powrotu do Płocka.

- Panie Andrzeju poznałem dzięki Wiśle fantastycznych ludzi. Naprawdę miło wspominam lata spędzone w Płocku. Jednak ja jako prezes Wisły - to temat zamknięty.

Dlatego, że nad klubem wisi fatum? Że ciężko tu zrobić sport przez duże "S"?

- Ostre słowa. Jestem żywym przykładem, że w Płocku, że w Wiśle, można zrobić wynik.

Za pierwszym razem się panu nie udało.

- Jak się nad tym zastanowić, to niepotrzebnie wszedłem tam za pierwszym razem. Zrobiłem to, bo byłem pewien, że piłkarzy utrzymam w ekstraklasie. Niestety na pewne decyzje nie miałem wpływu i nie mogłem zrobić żadnego ruchu. Nawet grożono mi, że jak zrobię "pewien ruch", to stracę pracę. W końcu go zrobiłem, ale za późno. Zresztą i tak mnie zwolnili.

Chodzi o...

- Miałem problem z trenerem Dariusz Wdowczykiem. Nie mogłem go ruszyć. Zanim zostałem prezesem, on był już pierwszym trenerem. Wiedziałem, że z nim wielkiej drużyny nie zrobimy. To była niezdrowa sytuacja. Za drugim razem miałem już zdecydowanie większą swobodę. I chyba się opłaciło? Powiem panu, że jakby na to nie patrzył, najważniejszy jest jeden wniosek - klub powinien być apolityczny. A to co działo się w Orlenie, te wszystkie zmiany, wpływały niestety na nasz klub. Albo cięto koszta, albo chciano likwidować piłkę ręczną. Dużo tego było. Cały czas trzeba było walczyć. Aż za czasów prezesury Piotra Kownackiego walkę przegrałem.

Po słynnej debacie w ratuszu. Może nie trzeba było tak ostro występować?

- Nie mogłem inaczej zareagować. W czasie tej debaty pan Kownacki się wręcz skompromitował. I dostałem później od niego pismo, że naruszyłem jego wizerunek. Przecież to on był niezorientowany i nieprzygotowany do debaty przez swoich podnóżków. Nie mógł tego przeżyć. A ja mogłem czekać tylko na odwołanie.

Więc może dlatego polityczniej byłoby delikatniej?

- Walczyłem o dobro klubu, dbałem o wizerunek Wisły. Zresztą nie tylko na tej debacie. Przykładem mogą być procesy z Januszem Wójcikiem i Piotrem Dziurowiczem. Procesowałem się z nimi z własnej kieszeni. W obu wypadkach z sukcesem. Przecież nie byliśmy umoczeni w żadną aferę.

No ale w tzw. kuluarach mówi się, że po cichu pomaga pan wrocławskiej prokuraturze rozwikłać aferę korupcyjną w futbolu.

- Wie pan, co wymyślili? Że sam się zgłosiłem do Wrocławia. Przecież to chore. Gdybym to zrobił, już dawno nie miałbym choćby licencji menedżerskiej. Ludzie zapomnieli, ale ja, przychodząc do Wisły, zastałem 14 pozwów skierowanych przez zawodników piłki ręcznej. Udało mi się podpisać z nimi ugodę, podaliśmy sobie rękę. I ustaliliśmy, że jedziemy dalej. Bo mój poprzednik zostawił mnie z długiem 3,5 mln zł. Na starcie musiałem od kolegi pożyczyć 700 000 zł, żeby mieć na wypłatę dla pracowników. Owszem dostawaliśmy 10 mln na dwie sekcje. Ale taka Legia miała 32 mln tylko na pierwszą drużynę piłki nożnej! Nie mówiąc o Bełchatowie, Amice i innych klubach. Z tym budżetem piłki nożnej plasowaliśmy się w czołówce, ale drugiej ligi. A my co? Zajęliśmy 4. miejsce w I lidze, graliśmy trzykrotnie w Pucharze UEFA, zdobyliśmy Puchar i Superpuchar Polski, a piłkarze ręczni czterokrotnie zdobyli mistrzostwo, grali w Lidze Mistrzów. To nie tylko mój sukces, ale wszystkich, poczynając od pani sprzątaczki, na zarządzie klubu kończąc. Po prostu ciężko pracowaliśmy.

Jakiś sukces i pan musiał w tym czasie odnieść.

- No i to jest do sprawdzenia w dokumentach. Jak odchodziłem z Wisły, klub był na plusie i o żadnym zadłużeniu nie mogło być mowy! Za mój sukces uważam też to, że nikogo nie ściągnąłem z Warszawy. Oparłem się na ludziach z Płocka i nie zawiodłem się na nich. Nie obsadzałem stanowisk kolegami. Z trenerami tylko był wyjątek, ale to nic dziwnego, bo szkoleniowcom powinno się ufać. Nie to co w Orlenie. Koncern "zapomniał", że tu są ludzie zdolni i wykształceni. I zatrudniał tych z zewnątrz, którzy nic do miasta nie czuli i nie poczują. Żadnego sentymentu. Myślę, że niektórych krew zalewała, że muszą tu być jakimiś dyrektorami niższego szczebla. Taka to polityka. Nie to co związki zawodowe. Miałem ich duże wsparcie, bo im zależało na klubie.

Wisła też nie jest wolna od polityki, od momentu, w którym właścicielem klubu stało się miasto.

- Bo to był błąd. Ostrzegałem ratusz. Mówiłem - przejmujcie obiekt. Jako samorząd macie szansę dostać pieniądze na rozbudowę obiektu i poprawienie infrastruktury, ale spółkę zostawcie w koncernie. Prezydenci zostali podprowadzeni i za późno się zreflektowali, że to nie do końca jest "symboliczna złotówka". Wiem, że są teraz różne uwagi kibiców pod adresem miasta. Ale prawda jest taka, że gdyby prezydent Mirosław Milewski nie pomógł, to Wisły by dzisiaj nie było. Zniknęłaby. Można się jedynie nie zgadzać z polityką personalną ratusza w stosunku do klubu.

A właśnie. Ta przerodziła się w poważny konflikt na linii kibice-ratusz-klub.

- Dziwi mnie historia tego konfliktu. Przecież z tymi ludźmi trzeba rozmawiać, bo kibice to nie kamienie. Abstrahując od ich zachowania, którego osobiście nie akceptuję, oni po prostu kochają ten klub i daliby się za niego pociąć. Tak są zaangażowani. Może marketing należałoby im "oddać", a nie ściągać ludzi z zewnątrz? Oczywiście pod warunkiem że wzięliby za to pełną odpowiedzialność. Przecież wśród fanów jest pełno wykształconych osób, które mogłyby to robić.

A że były wyzwiska i jakieś akcje? Na mnie też psy wieszali, ale takie jest życie. Jak jest dobrze i jest wynik, to jest wszystko OK. Przy porażce nie zawodnik jest winny tylko prezes. Przeżyłem takie rzeczy już w Polonii Warszawa. Ale myślę, że i polityka personalna miasta się do tego przyczyniła. Szkoda, że tyle wartościowych osób pozbyto się z klubu.

Ratusz dołożył swoją cegiełkę do tego, żeby "na mnie też psy wieszano". Zdradził pan przecież Wisłę i to zostało powiedziane nawet na sesji rady miasta.

- Ja? Wisłę? Nigdy. Ale fakt, było oskarżenie. Niby bezimienne, ale wszyscy wiedzieli, o kogo chodziło. Jak mogło być inaczej, skoro wiceprezydent Piotr Kubera mówił o prezesie, który osiągnął z Wisłą największe sukcesy? Nie chcę tego za ostro nazywać. Ale była to prowokacja służąca zdyskredytowaniu mojej osoby.

Kto miał w tym interes?

- Dowiedziałem się o tym przez przypadek. Jeden z radnych po sesji do mnie zadzwonił. Aż za głowę się złapałem.

To może lepiej było nie dzwonić do Podbeskidzia i nie mówić, że w Wiśle zagra bez pozwolenia na pracę Żarko Belada.

- Może powiem inaczej. Skoro Władek Szypuła mówi, że ja dwa dni przed meczem dzwoniłem, żeby go ostrzec, to skoro gra fair play, powinien zachować się inaczej. Po moim telefonie, którego zresztą nie było, zadzwoniłby do Wisły, żeby nie wystawiała tego zawodnika. A milczał. Podbeskidzie i tak wygrało mecz na boisku 1:0.

Sprawa jednak wypłynęła, czyli coś na rzeczy było.

- To było już 1,5 roku temu... Trwała wtedy walka, w której nie uczestniczyłem, o stanowisko prezesa Piłkarskiej Ligi Polskiej. Pan Szypuła jeździł po klubach i trafił do Wisły. Może ktoś mu powiedział: poprzemy cię, ale znajdź coś na Dmoszyńskiego?

Przyjeżdżałem później na mecze do Płocka. Kibice pytali mnie, dlaczego to zrobiłem, dlaczego doniosłem. Co im miałem tłumaczyć? Mówiłem: - Panowie, dlaczego nikt z was po tej informacji do mnie nie zadzwonił? Macie przecież mój numer, wszystko bym wyjaśnił. Oni na to, że to ja do nich powinienem dzwonić. A proszę mi powiedzieć, w jakim celu, skoro nic nie zrobiłem? Ja nawet kary za naubliżanie sędziemu płaciłem z własnej kieszeni.

A Władysław Szypuła?

- Został tym prezesem. To też była dziwna historia, bo unieważniono wybór Rysia Adamusa. A w mojej sprawie nie było wyjścia, skierowałem wszystko do odpowiednich struktur PZPN. W myśl statutu tylko tak to mogliśmy wyjaśnić. Po roku czasu, bo tyle to trwało, musiał mnie przeprosić.

Skoro pracuje w PLP i Podbeskidziu, to musicie się czasem spotykać.

- I wtedy nawet się z nim witam. A pies trącał. Odbyłem z nim nawet rozmowę. Władek - zacząłem - z tego co wiem, jesteś osobą wierzącą. Jak mogłeś mi taki numer zrobić? Dlaczego? Odpowiadał tylko: Ja muszę brnąć, ja muszę brnąć i tak powtarzał w kółko. Ale zostawmy go. Ma kłopoty w Podbeskidziu, miał ambicję, żeby zaistnieć, coś mu wyszło, coś nie. Może w następnej kadencji zostanie wybrany do zarządu PZPN? Najgorsze, że takie oświadczenia, jakie podpisał, są ciosami poniżej pasa. Tu było słowo na słowo, wyjaśnienie tego trwało bardzo długo.

To jak pan udowodnił, że nie było telefonu z donosem na Wisłę?

- Po pierwsze, nie było donosu. Po drugie zapłaciłem 16 zł w Telekomunikacji i wziąłem billingi z trzech miesięcy.

Czyli nie rozmawialiście?

- Jasne, że nie. Ale takie jest życie. Mnie długie działanie w piłce nauczyło jednego: nie ma przyjaźni między prezesami, bo jeden patrzy jak drugiego wywalić. Dzisiaj nie mam do nikogo pretensji, poczynając od kibiców po osoby mi nieżyczliwe. Owszem krytyka musi być, ale do określonego poziomu. Ja też mam córki i też pewne rzeczy czytają. Rozmawiałem po tamtej sesji z wiceprezydentem Kuberą. Nie mam do niego żalu. Na sesji była ostra dyskusja o klubie i nie wytrzymał. Wyjął argument, który mu ktoś podsunął. Nie sądzę, żeby był człowiekiem mi nieżyczliwym.

Sytuacja, w jakiej znalazła się piłka, ciągnie się od debaty sprzed trzech lat. Za chwilę Orlen może wycofać się ze sponsorowania klubu, jeśli miasto dłużej będzie zwlekało z przedłużeniem umowy z koncernem. Co by pan teraz zrobił, żeby odbudować płocki futbol?

- Jestem zaskoczony. Uważam, że tym składem, który grał jesienią, Wisła powinna spokojnie osiągnąć środek tabeli I ligi. Nie chcę oceniać tych ludzi, bo każdy jest mądry do krytyki. Janusz Matusiak miał swoją koncepcję, teraz jest inna. W Polsce jest tak, że zrobi pan pięć transferów i wszystkie muszą być trafione. Ale to niemożliwe. Na zachodzie się cieszą, gdy na 8 transferów 1-2 wyjdą. A przecież nigdy nie wiadomo, co w zawodnikach drzemie. Trzeba ich dobierać charakterologicznie. Mogą być słabsi, ale bezwzględnie muszą walczyć. Nie mogłem mieć pretensji do piłkarza, który schodził z boiska mokry, a przegraliśmy. Nie mogłem, bo widziałem, że dał z siebie wszystko.

Za 6 mln, które ma Wisła na drużynę piłkarską, można zbudować solidnego pierwszoligowca?

- Za takie pieniądze można robić zespół, który wejdzie do ekstraklasy! Ostatnio rozmawiałem z właścicielem Dolcanu. On bez żadnej pomocy wkłada w klub 2,5 mln zł, a są w czołówce. Dla mnie kuriozum jest Górnik Zabrze. Śmieję się, że jak Zbigniew Koźmiński był prezesem, to Górnik przez cztery lata wydał tyle pieniędzy, co Alianz w rok. Różnica jest taka, że Zbyszek utrzymywał zespół w ekstraklasie.

Przed sezonem zapowiadano w Płocku walkę o awans. Jest strefa spadkowa. Ale piłkarze wygrzebią się z niej. Jest doświadczony trener Janek Złomańczuk i on da radę. A co do władz klubu i miasta? Nie powinni lekceważyć kibiców.

*Krzysztof Domoszyński - był prezesem Wisły w pierwszej połowie 2001 r. i w latach 2002-07

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.