Liga Europy. Wielki triumf doświadczenia. Jak Sevilla wrzuciła wyższy bieg

Dwadzieścia dziewięć fauli, dwadzieścia pięć dryblingów i dwadzieścia cztery strzały. Finał Ligi Europy nie zawiódł, a jeśli już okazał się dokładnie taki, jak go określali dzień wcześniej szkoleniowcy obu drużyn. Liverpool będzie miał pretensje do sędziego, ale ważniejsze dla zwycięskiej Sevilli (3:1) było ich doświadczenie z poprzednich dwóch sezonów.

Wiele o tym spotkaniu mówiło to, że w pierwszej połowie najlepszym piłkarzem Liverpoolu był napastnik Daniel Sturridge, a w drugiej środkowy obrońca Kolo Toure. Bo przed przerwą na boisku tak naprawdę w ofensywie istniał jeden zespół - Liverpool - popisując się kreatywnością (osiem strzałów do jednego Sevilli), rozwiązaniami technicznymi, ale też szybkością i agresywnością w pressingu (sześć z 11 fauli na połowie rywali, 25 wybić do jednego!). Faktem jest, że piąty zespół ligi hiszpańskiej miał niemałe szczęście, że do szatni schodził z tylko jednobramkowym deficytem, zwłaszcza biorąc pod uwagę kontrowersje sędziowskie.

W pierwszej połowie to piłkarze Juergena Kloppa zabiegali zawodników Unaia Emery'ego. Ale już pierwsze sekundy drugiej części spotkania pokazały zupełnie inną Sevillę - taką, która została uświadomiona przez swojego szkoleniowca, że czas nawiązać do okazji - finału! - i wykorzystać szansę na historyczny sukces, trzecie z rzędu zwycięstwo w Lidze Europy. Jako ostrzeżenie dla swoich piłkarzy wysłał wszystkich rezerwowych na mocniejszą rozgrzewkę, jakby sygnał i groźbę, że kto nie podniesie swojego poziomu, to szybko zostanie zmieniony. Po siedemnastu sekundach drugiej połowy na tablicy wyników widniał już remis.

A przecież właśnie o tych atutach Sevilli mówiono w przededniu finału. Po stronie Liverpoolu miały być emocje, które pojawiły się w tym klubie wraz z przyjściem Kloppa. Jako przewagę Sevilli określano doświadczenie, jakie dały im poprzednie dwa finały. W nich zespół Emery'ego poznał smak wszystkiego co w futbolu - dwa lata temu pokonali Benfikę Lizbona w rzutach karnych (wytrzymali emocjonalną próbę), rok temu poradzili sobie z Dnipro Dniepropietrowsk (3:2), gdy rywale szybko objęli prowadzenie.

Wtedy w warszawskim finale Ligi Europy stan meczu wyrównał Grzegorz Krychowiak, znacznie wcześniej niż tym razem w Bazylei. Ale scenariusz był podobny - Sevilla grała swoje, po prostu tempo rozwijała z każdą minutą, w pełni przekonana w nakreślony przez Emery'ego plan. W środę Liverpool szybko wskoczył na najwyższy poziom, mógł stworzyć swoją przewagę, ale potem Sevilla wrzuciła trzeci, czwarty i piąty bieg. Angielski zespół nie był w stanie już niczym odpowiedzieć, nagle ich pressing przestał być skuteczny, co najlepiej pokazał drugi gol Coke.

Zresztą to właśnie kapitan Sevilli - ten, który przetrwał każdą z rewolucji personalnych dokonywanych pomiędzy pierwszym a trzecim triumfem w LE - utożsamiał przewagę doświadczenia, spokój w trudnym momencie. Grający na skrzydle nominalny boczny obrońca strzelił dwa gole, ale też przydał się w budowie akcji od własnej połowy, omijając pressing Liverpoolu. Wreszcie Sevilla grała na jeden kontakt i wykorzystywała wolne przestrzenie pojawiające się przy tak wysokim podejściu rywala - to, że piłkarze Emery'ego nie wykorzystali kilku sytuacji w których niemal od połowy biegnąc z piłką na bramkę Simona Mignolet jest inną sprawą.

- Sevilla nie zawodzi, kiedy jesteśmy bardzo skupieni. Jesteśmy zwycięzcami, mistrzami i mamy szansę obronić nasz tytuł - mówił przed meczem Emery. Zwycięzców cechuje to, że nie karleją pod presją, ale ufają wypracowanym automatyzmom. W przygotowaniu ich nie ma wielu lepszych trenerów niż 44-letni Hiszpan. W środę w Bazylei dostaliśmy także tego dowód, bo ten triumf Sevilli to także efekt jego doświadczenia.

Krychowiak jak Boniek. Oto najlepsi Polacy w europejskich pucharach.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.