Liga Mistrzów. Real - Juventus, finał bezdyskusyjny

Co to będzie za finał: 3 czerwca w Cardiff Juventus, który nie traci kiedy chce, kontra Real, który strzela kiedy chce. Dwie drużyny bez dyskusji najlepsze w ostatnich tygodniach w Europie

Juventusowi liczyliśmy w setkach minuty bez straconego gola w Lidze Mistrzów, zanim Kylian Mbappe strzelił w rewanżu bramkę bez wielkiego znaczenia. I można wracać do liczenia na nowo. Realowi liczymy kolejne mecze z przynajmniej jednym golem, jest ich już 61., to wyrównany rekord Bayernu Monachium. A tu trzeba jeszcze dodać łatwość z jaką Real zdobywa bramki na wyjeździe, w obecnym sezonie zdobył ich już 77. I konsekwencję, z jaką Real wyrywa w tym sezonie kolejne punkty i awanse, nawet gdy mecze nie mu się nie układają.

Real zawsze znajdzie drogę

Ta pewność, że w końcu gol padnie, nie opuściła Realu nawet na Vicente Calderon, gdzie poprzedni gol strzelony Atletico w fazie pucharowej zdarzył się w 2014 roku. Nawet gdy Real wychodzi na mecz źle nastrojony, gdy daje się zaskoczyć, nawet stłamsić, bo tak było w pierwszym kwadransie na Calderon, znajdzie drogę do bramki rywala. Nawet w tak trudny do wyobrażenia sposób jak w rewanżu z Atleti: gdy Benzema jednym objazdem wzdłuż końcowej linii minął trzech piłkarzy z jednej z najlepszych obron na świecie i zrobił tą akcją i podaniem tyle zamieszania w polu karnym, że Isco zdążył do dobitki po strzale Toniego Kroosa i rozstrzygnął losy dwumeczu.

Cristianos y asensios, czyli każdy może zostać bohaterem

Isco, którego pewnie nie byłoby w pierwszym składzie, gdyby zdrowy był Gareth Bale. I pewnie Diego Simeone nie miałby nic przeciw temu, żeby grał z Atletico właśnie Bale, bardziej ostatnio przewidywalny. Tak jak ostatnio kolejni trenerzy w lidze hiszpańskiej mówią przy okazji meczów z Realem, że nie mieliby nic przeciw, żeby z ich drużynami zagrały wszystkie największe gwiazdy Realu, a nie ich zmiennicy. Tak mówili Pepe Mel prowadzący Deportivo i Tony Adams, trener Granady. Bo Real ma plan B nie gorszy od planu A. Ma "support nie gorszy od samego koncertu" jak ostatnio napisała jedna z gazet. "El Pais" nazwał ten nowy Real "cristianos y asensios", na kontrze do dawnego galaktycznego Realu, gdzie mieli być "zidanes y pavones", czyli galaktyczne gwiazdy i uzupełniający skład wyrobnicy. W Realu "cristianos y asensios" - choć właściwie po półfinale lepiej byłoby napisać "cristianos e iscos" - nie ma takich przepaści. W ogóle nie ma przepaści, to jest Real z dwiema drużynami gotowymi do gry. A bohaterem może zostać każdy.

Gameiro, symbol ograniczeń Atletico

Każdy w kadrze Realu oprócz bramkarzy strzelił już w tym sezonie gola albo miał asystę. Raz bohaterem jest Cristiano, jak w meczach z Bayernem i w pierwszym meczu z Atletico, raz Isco jak w rewanżu. Rezerwowy Morata strzela gola za golem, rezerwowy Marco Asensio gra tak, że odpowiadający za skauting w Bayernie Michael Reschke mówił przy okazji ćwierćfinału LM o pomniku, który należałoby postawić temu, kto sprowadził Asensio do Realu za niespełna 4 miliony euro. Benzema nawet gdy strzela mało goli, jak ostatnio, może zrobić coś wyjątkowego w rozegraniu, a Keylor Navas, któremu nawet wielu kibiców Realu nie szczędziło krytyki w tym sezonie, był w starciach z Atletico znakomity. W zderzeniu z takim Realem Atletico pożegnało się z Ligą Mistrzów walecznie, ale też przekonało się o własnych ograniczeniach. Czyli dokładnie tak jak Monaco w starciu z Juventusem. Symbolem ograniczeń Atleti akurat w tym dwumeczu pozostanie Kevin Gameiro, marnujący doskonałe okazje i w pierwszym spotkaniu i w rewanżu. Ale i pomoc Atletico wyraźnie przegrała starcie z pomocnikami Realu.

Znów Real - Juve. Jak kilka epok temu

Gdy Real i Juventus grały ostatni raz w finale Ligi Mistrzów, Zidane był jeszcze po stronie Agnellich i Juve i dopiero za kilka tygodni miał się stać bohaterem Francji, rozgorączkowanej mundialem. A finał wygrał Real po golu Predraga Mijatovicia.

To było 19 lat temu. W piłce: kilka epok. Zdążyły się w nich zmieścić czasy galaktycznego Realu, czasy Guardioli i jego Barcelony, czasy Mourinho, czasy Ancelottiego i jego Milanu, cud Manchesteru United na Camp Nou, cud Liverpoolu w Stambule, sensacyjny finał Porto-Monaco. A jednak da się jeszcze dokonać czegoś, czego w Lidze Mistrzów nigdy nie było: obronić tytuł.

Mijatović, bohater który prowadził donikąd

To będzie wyzwanie Realu w Cardiff. Być tymi pierwszymi. Zidane piłkarz nie był tego tak blisko jak Zidane trener: do Juve przyszedł po tym jak turyńczycy wygrali finał z Ajaksem, a dwa finały, w których w dwóch następnych sezonach zagrał, z Borussią i Realem, przegrał. W Realu finał z 2002, który rozstrzygnął cudownym wolejem, okazał się na lata ostatnim. A Predrag Mijatović, bohater finału z 1998, stał się jako dyrektor sportowy Realu jednym z tych, którzy prowadzili ten klub donikąd: przez trzy lata palił pieniędzmi na transfery w piecu, skupując piłkarzy bez myśli przewodniej. A tymczasem pod bokiem wyrosła mu Barcelona Messiego i hiszpańskich wychowanków.

Galaktyczny marketing, niegalaktyczne transfery

Tamten Real nie wiedział, jaką drużyną chce być. Ten dzisiejszy dobrze wie. I choć pozostał galaktyczny w piłkarskim biznesie, to w budowaniu drużyny już taki nie jest. Ostatni galaktyczny transfer zrobił aż cztery lata temu. Wtedy, gdy przyszedł Bale. Po nim zbliżył się do takiego statusu transferowego tylko James Rodriguez, dziś luksusowy rezerwowy. Ale to jednak był raczej pomundialowy wyskok, na gorąco, niż sportowo-marketingowa strategia, jak z trio BBC. A pozostałe transfery Realu były w tym czasie, jeśli chodzi o sumy, zupełnie zwyczajne jak na obecne transferowe realia, po ok. 30 mln. Były i transakcje przepłacone - Danilo! - i złote strzały, jak z Asensio. Poskładało się to w znakomity mechanizm. I co ważne, nabrało rozpędu właśnie wtedy, kiedy przyszedł czas rozstrzygnięć.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.