Atletico Madryt zaklina historię

Diego Simeone jako piłkarz był wrogiem publicznym numer 1 w Brazylii. Jako trener uwodzi nawet tych, którzy tak mocno go kiedyś nienawidzili.

Dziennikarze hiszpańscy byli zdumieni. Zdumieni głęboko, gdy w przeddzień finału Ligi Mistrzów pół godziny po wybiciu południa w sali prasowej stadionu San Siro pojawiła się trójka wysłanników Atletico. Simeone - normalne, trener przemawia w takiej sytuacji zawsze. Fernando Torres - wiadomo, jego czeka najważniejszy mecz w życiu. Zdomienie budził Gabi, kapitan drużyny, wychowanek Atletico, który dotąd nie przychodził na spotkania z dziennikarzami przed finałami. Taki rytuał, może chodzi o pecha, czynnik którego ludzie piłki tak panicznie się boją.

Co skłoniło Gabiego do przyjścia, nie wiadomo. Zapytany o to powiedział, że chciał się podzielić swoimi emocjami z dziennikarzami i za ich pośrednictwem z kibicami. - Nasi fani są niewiarygodni, choć wyjazd jest tak drogi przybyli tu z nami, chcemy jutro im dorównać. Być na boisku na ich poziomie - mówił.

Być może jednak Gabi pojawił się na konferencji dlatego, że po porażce w finale Ligi Mistrzów w Lizbonie, Diego Simeone postanowił, że przed powtórką na San Siro zespół będzie robił wszystko na odwrót. Żeby zaowocowało to wynikiem odwrotnym. Zapytany o zmiany w przedmeczowych rytuałach, trener Atletico powiedział, że to wszystko dla dobra drużyny. Wątek przesądów zręcznie ominął.

Torres opowiadał o tym, jak w wieku pięciu lat pokochał futbol i Atletico jednocześnie. W 2007 roku opuszczał klub z bólem serca. W tamtych czasach Atletico notorycznie grało poniżej oczekiwań. Fernando zaczął przygodę z pierwszą drużyną w II lidze. Wydobył ją z niej, na więcej nie starczyło siły. Kto mógł przypuszczać, że sytuacja tak drastycznie się zmieni?! Wracał jako piłkarz niechciany w Chelsea i Milanie, by na Vicente Calderon dojść do siebie. Ryzyko było małe, bo gorzej grać już nie mógł. Simeone postawił go na nogi. Tak jak wcześniej wielu jego kolegów.

Do tego stopnia Torres się przeobraził, że jutro zagra w podstawowej jedenastce z trzema innymi wychowankami: Saulem, Koke i Gabim. Gdy wygrywał LM z Chelsea wchodził na finał w 85. min przy stanie 0:1. The Blues odwrócili losy meczu z Bayernem i wygrali po karnych. Torres wspomina, że wtedy bardzo się cieszył, ale po powtórzeniu tego sukcesu z Atletico byłby po prostu w siódmym niebie. Oddałby za to wszystko co dotąd zdobył, wszelkie tytuły.

Jeden z dziennikarzy zauważył, że Atletico jest pod presją większą niż w Lizbonie. Wtedy było sensacją, porażka z Realem była czymś naturalnym. Tym razem od "Colchoneros" wszyscy oczekują więcej. Pokonali Barcelonę i Bayern - dwie z trzech najlepszych drużyn na świecie. Czas na trzecią. Finał na San Siro to już dla Atletico kwestia być, albo nie być. - Kocham presję - odpowiedział na to Simeone. - Kocham mecze pod napięciem. Im większym tym lepiej. San Siro, czyli wielki stadion, nasi kibice i atmosfera wielkiego wieczoru, to wszystko mnie motywuje.

Cóż, zobaczymy co na to najbogatszy i najbardziej utytułowany rywal w historii rozgrywek.

Głos zabrał też pewien dziennikarz z Brazylii, który powiedział, że jego kraj trzyma kciuki za Atletico. Że jest pod wrażeniem pracy Argentyńczyka, który zmienił skromny zespół w pogromcę gigantów. Jako piłkarz, boiskowy spec od czarnej roboty Simeone był w Brazylii nienawidzony. Jako trener zdobywa uznanie. - Cóż, dzieli na wiele, ale łączy pasja do piłki - skomentował Argentyńczyk.

10 rzeczy, które miały miejsce, gdy Roger Federer po raz ostatni nie zagrał w Wielkim Szlemie

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA